Śmierć zindywidualizowana, czyli godna, opierająca się wielkim a anonimowym liczbom śmierci masowej, włączona jest nade wszystko w tajemnicę wspólnoty.
Na życie tak długie zasługiwali tylko przełożeni. Czy jednak nie mylimy się, tłumacząc ten przywilej dłuższym snem, lepszym jadłem i nie tak wyniszczającą pracą? Zapewne, skoro J. C. Rusell w „British medieval population” ustala przeciętną długość życia mieszkańców Anglii sprzed roku 1276 na 28-35 lat… Mylimy się, bo nawet największa dbałość o siebie nie mogła w tej epoce zapewnić sytości lat przekładającej się na liczby 88 — jak w przypadku kluniackiego opata Mayeula, 87 u Odylona i 85 u Hugona…
Inny cel przyświecał klasztornym kronikarzom, kładącym te cyfry na pergaminowych kartach annalów. Jako wytrawni hagiografowie, dobrze operowali gatunkiem literackim „świętego podania”, które mądrość i świętość życia wyrażało właśnie długowiecznością, naśladując zresztą pod tym względem Biblię z jej spisem stuletnich patriarchów. Sama śmierć jest jednak demokratyczna, umierali więc jak ich prości współbracia na „gorączkę”, „puchlinę”, nieżyt wyniszczonego postami żołądka, zabierała ich zaraza, często przynoszona przez wędrujących mnichów zwanych “gyrowagami”. Zdarzały się też wypadki nagłe, jak osunięcie się potężnej lawiny na erem kartuzów w roku 1132 czy niewola w obozie zwolenników antypapieża, zakończona śmiercią jednego z pustelników Wielkiej Kartuzji, imieniem Loduin.
Rytuał zapamiętywania
Śmierć jest demokratyczna, powinna więc być też indywidualna. Mnisi chronili ten jej rys w zazdrosny sposób – już to przez imponująco rozwiniętą literaturę „żałoby i pociechy” uprawianą w formie listów, kazań, epitafiów i wierszy; już to przez skomplikowany rytuał zapamiętywania i wspominania zmarłego.
Rozróżniam te dwie – zdające się na pierwszy rzut oka tożsame – czynności pamięci: zapamiętywania i wspominania – gdyż przynależą im odmienne celebracje, inne temperatury uczuć i różne rejestry przeżyć.
Dla zewnętrznego, choć znającego Regułę św. Benedykta, obserwatora dziwny się może wydać ładunek bólu pomieszczony choćby w kazaniu św. Bernarda, wygłoszonym po śmierci jego brata Gerarda. Dziwny, bo na kartach Reguły śmierć zdaje się być oswojona, pamięć o jej nieuchronności zaliczona do narzędzi duchowego wzrostu mnicha, a sam jej fakt oczyszczony z tragiczności przez pełne nadziei oczekiwanie lepszej, niebiańskiej ojczyzny. Lecz myliłby się ten, kto żałobny ból wywodziłby tylko z przerwanych więzi wspólnej krwi, nagłego osamotnienia czy utraty tak potrzebnych wspólnocie talentów. Ta eksplozja bólu powodowana była w równej mierze chrystocentryczną pobożnością, eksponującą na pierwszym miejscu, jako obiekt uwielbienia, adoracji i mistycznego zjednoczenia, człowieczeństwo Zbawiciela.
„Ekspozycja” bólu stanowiła znak przynależności do Boga-Człowieka, który ból odczuwał, była wyrazem wiary, że „w Jego ranach jest nasze zdrowie”, metodą w szkole kontemplacyjnej, która zakładała wejście w tajemnice Bożego życia przez odnajdywanie śladów działania łaski nie tylko na wyżynach ducha, ale i w tym, co przemijające i kruche, w tym, co podatne na psychiczne zranienia, wreszcie – nadziei na zmartwychwstanie ciał, bo tylko ten skarży się z taką intensywnością w swoim ciele, kto wierzy, że istnieje potężny Dawca życia.
To prawda, co za Etiennem Gilsonem powtórzył Andrzej Kijowski, że „dla ludzi średniowiecza badanie samego siebie równało się rozważaniu przymiotów Boga, jako że dusza była Jego obrazem”.
Zapamiętywaniu zmarłego mnicha służyły konkretne przedmioty, będące również znakami informacyjnymi dla wspólnoty, z którą żył, modlił się i pracował. Stawiano więc po klasztorach z wielkim kunsztem zrobione śmiertelne latarnie – wysokie na 12 metrów wąskie wieże-kolumny, na których paliła się „wieczna” lampa oliwna.
Śmierć, choć budząca ból, wpisywała się oto w życie – cały obrzęd oporządzania tego ogromnego świecznika, doglądanie palącego się płomyka – wszystko to działało niewątpliwie na wyobraźnię, informowało o nieuniknionym, pozwalało rejestrować w pamięci ułamki faktów z życia zmarłego: grzechy, zmagania się, ofiary; ale chyba najbardziej terapeutyczna była sama niezmienność tego pogrzebowego zwyczaju – mnich mógł sobie wyobrazić, „jak to będzie”, kiedy przyjdzie kolej na niego…
Zapewne jednym z tych śmiertelnych przedmiotów budzących dziś duże emocje jest zwój śmierci – pergaminowy zwój przygotowywany zaraz po śmierci brata przez armariusa – zakonnika opiekującego się klasztornymi księgami. Ta pergaminowa taśma na początku zawierała informacje o śmierci mnicha, a reszta pergaminu służyła na wpisy kondolencyjne, które niekiedy stawały się prawdziwymi poematami zaopatrzonymi w rysunki. Wykorzystywano także międzyklasztorną pocztę, aby podać kilka informacji z życia konwentu. Włożywszy pergamin do metalowej lub drewnianej tuby, zakonny posłaniec ruszał w drogę. Wędrował po sąsiednich klasztorach oraz zapuszczał się w najdalsze okolice, jeśli znajdował się w nich zaprzyjaźniony klasztor.
Po śmierci św. Brunona zwój kondolencyjny przeszedł przez ręce zakonników aż 178 klasztorów, a końca podróży wciąż jeszcze nie było widać, choć minął już rok od śmierci świętego. Kiedy na zwoju zapisano ostatnie wolne miejsce, doszywano kolejne pergaminowe karty. Zwój śmierci z opactwa Saint-Pierre de Grand mierzy – bagatela – 30 metrów i 30 centymetrów, posłaniec odwiedził w sumie 524 klasztory, a do zwoju doszyto 28 nowych pergaminowych kart. Nie jest to jednak rekordzista… Zwój z Saint-Bavon bije go o 20 metrów!
Rytuał wspominania
Śmierć zindywidualizowana, czyli godna, opierająca się na wielkich a anonimowych liczbach śmierci masowej, włączona jest nade wszystko w tajemnicę wspólnoty. Czynność mniszego wspominania celebrowana była właśnie w przestrzeni communio, przestrzeni niewidzialnych więzi i zależności, przestrzeni wzajemnej pomocy i miłości, w rozróżnianych przez Kościół trzech wspólnotach: tej już oglądającej Boga, tej podlegającej oczyszczeniu oraz wciąż jeszcze pielgrzymującej. Wspomnienie to nie było chwilowym sentymentalnym wzruszeniem, ale pracą, wypełnianiem obowiązku braterskiej solidarności przez modlitwy, często sprawowane Msze święte w intencji zmarłych i jałmużny.
U benedyktynów już nazajutrz po pogrzebie tworzono z kapłanów klasztornych 5 grup po 6 zakonników, zlecając im sprawowanie Najświętszej Ofiary przez trzydzieści dni w intencji zmarłego brata. Poza murami klasztornymi wybranemu żebrakowi udzielano porcji wina i chleba, która normalnie przypadała zmarłemu mnichowi – nazywano to „justitia” lub „prebenda”.
Ponieważ każda kolejna rocznica śmierci stawała się okazją do podobnej celebracji, ustanawiano wspomnienie zbiorowe wszystkich zmarłych – jak chociażby to z 2 listopada, zaprowadzone przez opata Odylona w Cluny.
Czy płonęły wtedy latarnie śmierci? Czy pochylano się nad zwojem śmierci? Nie wiemy tego na pewno. Pewne jest natomiast, że jak nigdy w roku liturgicznym przyzywano nad zmarłymi Bożego miłosierdzia, wierząc, że „jeśli nawet niszczeje nasz przybytek doczesnego zamieszkania, będziemy mieli mieszkanie od Boga, dom nie ręką ludzką uczyniony, lecz wiecznie trwały w niebie” (Drugi List św. Pawła do Koryntian).
Mnisi z Aiguebelle z tygodniowym opóźnieniem obejrzeli na wideo tragedię Nowego Jorku, wysłuchali komentarzy, także tych ohydnych: „Kto sieje wiatr (Hiroshima, Wietnam), zbiera burzę (Nowy Jork)”. Głęboko zapadł mi w pamięć obraz kobiety powiewającej białą chustą z okna trafionej wieży. Prośba o pomoc czy świadomy znak dla naszej pamięci? I jak długi może być zwój śmierci wysłany w drogę, dla uczczenia zamordowanych tam ludzi? Oby był dłuższy niż nasza pamięć.
Obraz: Pogrzeb św. Odylona – fresk J.H. Rosena w ormiańskiej katedrze we Lwowie.
Esej został opublikowany 4 listopada 2001 roku pod tą samą nazwą w „Azymucie” – redagowanym przez Instytut Tertio Millennio od kwietnia 1998 do maja 2003 roku comiesięcznym dodatku religijno-społecznym do „Gościa Niedzielnego”.