Aborcja: prawa i obowiązki to dwie strony tej samej monety

Nie możemy już dłużej polegać na „osobie” i „prawach” jako na wspólnych wszystkim kategoriach. Oznaczają one co innego po dwóch stronach debaty na temat aborcji. „Ale nienarodzone dziecko też ma swoje prawa!” – mówią pro-liferzy. Jednak gdy „prawa” i sama wolność zostały przedefiniowane jako samostanowienie o sobie, zarówno w wyobraźni prawnej, jak i kulturowej, zwykłym ludziom bardzo trudno jest uznać „prawa” nienarodzonego dziecka.

Frustracją starszych Amerykanów w naszym zapośredniczonym przez technologię świecie jest sposób, w jaki słowa, które jeszcze wczoraj uważaliśmy za zrozumiałe, dziś odnoszą się do czegoś zupełnie innego. Jako matka trzech nastoletnich chłopców co tydzień doświadczam tego niepokojącego zjawiska. Weźmy na przykład słowo disgusting [ang. „obrzydliwy”] – określenie od wieków służące wyrażaniu niechęci lub niezadowolenia. Od mniej więcej 2020 roku, według różnych źródeł internetowych (i moich synów), termin ten w języku nastolatków zaczął oznaczać coś dosłownie przeciwnego – really cool [ang. „naprawdę fajny”]. Ale stosunkowo niewielki niepokój, jaki wywołuje we mnie ta gra słów, jest niczym w porównaniu z prawdziwą niestabilnością, jakiej doświadczyła nasza kultura w szybkiej transformacji podstawowych terminów: „kobieta” i „mężczyzna”.

Porażki ruchu pro-life w Stanach Zjednoczonych po obaleniu wyroku Roe v. Wade w ciągu ostatnich dwóch lat mogą mieć coś wspólnego zarówno z niestabilnością języka, jak i z tym, że w każdej jurysdykcji o wiele ważniejsze okazują się krwawe pieniądze. Weźmy pod uwagę samo słowo „aborcja”. W świadomości opinii publicznej – z pomocą potężnych postępowych mediów – „aborcja” zaczęła oznaczać wszystko – od moralnie dozwolonej procedury medycznej ratującej życie matki, ale nieumyślnie tracącej pacjenta prenatalnego, po celowe, zaplanowane zakończenie życia nienarodzonego dziecka.

Jako osoba, której praca zawodowa koncentruje się na ideach wyrażanych w prawie i polityce, uważam to szczególne nieporozumienie za niezwykle frustrujące, zwłaszcza gdy jest ono wynikiem celowego przeinaczenia. Alexis de Tocqueville (1805-1859), ten wielki i przenikliwy obserwator, zasugerował w książce O demokracji w Ameryce, że tendencja do stosowania, a następnie przerabiania abstrakcyjnych terminów, jest cechą samej demokracji. Pisał: „Ponieważ [ludzie zamieszkujący demokratyczne kraje] nigdy nie wiedzą, czy idea, którą dziś wyrażają, będzie odpowiednia dla nowej sytuacji, w której znajdą się jutro, nabierają skłonności do abstrakcyjnych wyrażeń. Abstrakcyjne słowo jest jak pudełko o podwójnym dnie: wkłada się doń różne idee, by potem niepostrzeżenie wyciągnąć tę, która jest akurat potrzebna”.

Pojęcie „aborcja” nie jest aż tak abstrakcyjne – a przynajmniej nie powinno być. Natomiast inne kluczowe terminy używane w debacie o przerywaniu ciąży są bardzo abstrakcyjne, a ich sens również się zmienia, i to od znacznie dłuższego czasu.

W szczególności pojęcia „osoby” i „praw” oznaczają co innego po obu stronach debaty na temat aborcji. Dlatego nasza praca nie polega tylko na perswazji albo na upiększaniu rzeczywistości, aby przekonać innych do naszego sposobu postrzegania świata. To także praca tłumaczeniowa. Nie możemy już dłużej polegać na „osobie” i „prawach” jako na wspólnych wszystkim kategoriach.

W związku z tym konieczna jest przynajmniej pobieżna znajomość historii idei – po pierwsze, aby poznać pochodzenie tych dwóch terminów w tradycji klasycznej i chrześcijańskiej (czyli poglądach, na których od blisko 2 tysięcy lat opiera się kultura Zachodu), po drugie, aby zrozumieć ich współczesne indywidualistyczne koncepcje, zwłaszcza sposób, w jaki obecnie rozumiemy „prawa kobiet”. Na tej podstawie możemy rozważyć dalszą drogę komunikacji z naszą kulturą, przekształcając ją w kulturę życia.

Prawa i obowiązki

W prawie rzymskim bycie „osobą” oznaczało posiadanie statusu prawnego, który wiązał się z określonymi prawami i obowiązkami. Następnie chrześcijanie zuniwersalizowali ten klasyczny pogląd na podstawie Księgi Rodzaju. Wszystkie istoty, nie tylko te dobrze urodzone, są stworzone na obraz Boga, a zatem posiadają godność „osób” (analogicznym do Trójcy w trzech Osobach: Ojca, Syna i Ducha). Zachodnia tradycja prawna, oparta na tej modyfikacji prawa rzymskiego, definiowała osoby ze względu na konkretną i szczególną naturę. Jesteśmy istotami cielesnymi, które są obdarzone niezwykłymi, indywidualnymi zdolnościami racjonalnego rozumowania. Każdy z nas pozostaje w relacjach: w zależnej relacji z naszym Stwórcą oraz we wzajemnych relacjach z innymi konkretnymi i wyjątkowymi osobami, które są do nas podobne ze względu na ich naturę. W tym ujęciu takie ucieleśnione, współzależne osoby są winne szacunek i troskę, dlatego że zostały stworzone na obraz Boga. „Osoby” są więc tymi, którym należy się podstawowy szacunek.

Czym zatem są „prawa”? Prawa to nazwa, która ostatecznie została nadana temu, co konkretnie przysługuje osobie lub co jest jej należne. We wczesnochrześcijańskiej koncepcji prawnej istniało tylko jedno słowo na określenie praw i obowiązków – ius, które jest rdzeniem słowa sprawiedliwość [łac. iustitia – przyp. red.] – ponieważ prawa i obowiązki nigdy nie istnieją niezależnie od siebie. Są one dwiema stronami tej samej monety.

Pozwolę sobie to wyraźnie podkreślić w kontekście aborcji. W tradycyjnych ramach prawnych matka i ojciec są winni swojemu nienarodzonemu dziecku obowiązek opieki i pielęgnacji ze względu na egzystencjalną relację zależności, jaką bezbronne dziecko ma ze swoimi rodzicami. Tym samym dziecko ma odpowiadające temu roszczenie („prawo”) do otrzymania takiej opieki, a w najbardziej podstawowym wymiarze – prawo do tego, by nie zostać pozbawionym życia.

Sprawiedliwe prawo uznaje te matczyne i ojcowskie obowiązki oraz związane z nimi prawa dziecka za jedno i to samo. Kiedy prawo wyraźnie zwalnia, w przypadku aborcji na życzenie, z naturalnych (i prawnych) obowiązków opieki i ochrony, które rodzice są winni swoim dzieciom, należy to rozumieć jako naruszenie starej jak świat koncepcji osadzonej w naszym porządku konstytucyjnym – że prawo musi traktować każdą osobę, bogatą lub biedną, zależną lub wpływową, bez faworyzowania i z „równą ochroną praw”.

Właśnie to pojmowanie praw i obowiązków jako nierozerwalnie ze sobą powiązanych stanowiło podstawę, na którą powoływały się pionierki ruchu na rzecz praw kobiet w Ameryce w swoich żądaniach w połowie XIX wieku. Dlatego nawet najbardziej radykalne działaczki tamtej epoki – takie jak Elizabeth Cady Stanton (1815-1902) czy Victoria Woodhull (1838-1927) – były przeciwne aborcji, porównując ją do dzieciobójstwa.

Dla nich pozbawione sensu było myślenie, że kobieta powinna mieć „prawo” do celowego zakończenia życia swojego dziecka, ponieważ pierwsze obrończynie praw kobiet dążyły do uzyskania praw obywatelskich i politycznych, aby lepiej wypełniać swoje obowiązki wobec dzieci i nie tylko.

Te pierwsze działaczki rozumiały, że kobiety zostają matkami – z wszystkimi obowiązkami macierzyństwa – nie od czasu porodu, lecz już od początku ciąży. Pierwsze lekarki w Stanach Zjednoczonych znały się na embriologii i starały się rozpowszechniać tę wiedzę także wśród kobiet spoza środowiska medycznego. Jak stwierdziła dr Alice Bunker Stockham (1833-1912), jedna z pierwszych kobiet-ginekologów w kraju: „Z jakiego fałszywego powodu [kobieta] przekonuje samą siebie, że inne życie, jeszcze bardziej zależne od jej istnienia, z równymi prawami i możliwościami, nie ma prawa do jej ochrony?”.

Miłość i odpowiedzialność

Dziś „osoby” nie są już postrzegane jako konkretne i wyjątkowe istoty, którym należy się szacunek i troska. W wyniku znaczącego filozoficznego przesunięcia od chrześcijańskiego do świeckiego humanizmu na Zachodzie, osoby są obecnie abstrakcyjnie pojmowane jako całkowicie niezależne, autonomiczne, samostanowiące świadomości, które są jedynie przenoszone przez swoje podobne do maszyn, organiczne ciała. Tożsamość osobowa – „ja”, o które powinno dbać prawo – zgodnie z tym paradygmatem ogranicza się do umysłu, zaś ciało, płeć oraz inne cechy, pozostają jedynie narzędziami wykorzystywanymi przez wolę „ja”.

Czym zatem są „prawa” w tej bezcielesnej, zmitologizowanej perspektywie? Nie wiążą się już ze zdefiniowanymi obowiązkami wobec konkretnych osób. Nie, teraz prawa pojmuje się jako abstrakcyjne wolności zapewniające ochronę przed innymi, którzy mogą naruszyć moją koncepcję siebie, moją autonomię, moje samostanowienie i wolę.

W kontekście aborcji kobieta w ciąży jest oczywiście kompletną „osobą” posiadającą świadomość i zdolność do samostanowienia. Jednak, jeśli zgodnie z nowym paradygmatem pojmuje swoje ciało jako rodzaj narzędzia lub własność, rozumie się, że ma ona absolutne prawo do wykluczenia innej osoby, w razie potrzeby nawet używając siły przeciwko zależnemu od niej dziecku. To prawo do nieograniczonego decydowania o własnym ciele jest esencją „wolności reprodukcyjnej”, sloganu używanego w kilku referendach państwowych w USA. Dla wielu, niestety, brzmi bardzo amerykańsko.

Pro-liferzy odpowiadają na to wszystko: „Ale nienarodzone dziecko też ma swoje prawa!”. Jednak gdy „prawa” i sama wolność zostały przedefiniowane jako samostanowienie o sobie, zarówno w wyobraźni prawnej, jak i kulturowej, zwykłym ludziom bardzo trudno jest uznać „prawa” zależnego nienarodzonego dziecka.

W końcu maleńka, wciąż rozwijająca się nienarodzona istota nie jest – przynajmniej do czasu osiągnięcia żywotności – „niezależna” od swojej matki, a zatem nie wydaje się, w tym paradygmacie praw własności „posiadać siebie”, być „osobą” godną „praw”.

Piszę o tym wszystkim, by zobrazować, jak bardzo w takim kontekście kulturowym i prawnym straciła na sile argumentacja dowodząca, że dziecko jest w równym stopniu „osobą” z „prawem” do życia.

Co zatem powinniśmy zrobić?

Pierwszą istotną kwestią jest praca nad przeniesieniem debaty z wysoce abstrakcyjnego kontekstu konkurujących ze sobą roszczeń „praw”.

Nie możemy już dłużej ograniczać się do prostego twierdzenia, że nienarodzone dziecko ma prawo do życia. Aby przetłumaczyć to twierdzenie na nasze czasy, lepiej jest zwracać uwagę, że matki i ojcowie są zobowiązani do opieki nad swoimi bezbronnymi dziećmi – opieki, która jest proporcjonalna do bezbronności dziecka, obowiązków, które są równe, choć różniące się między matkami i ojcami.

Jak jasno wynika z katolickiej nauki społecznej, powinniśmy również nalegać, aby instytucje społeczne poczuwały się do odpowiedzialności za rodziny – prowadząc właściwą politykę prorodzinną – by zachęcać i wspierać podejmowanie tych kulturowo istotnych (bardzo konkretnych i określonych) obowiązków macierzyńskich i ojcowskich. Żadna jednostka, żadna rodzina nie jest samotną wyspą; pozostajemy w relacjach, odpowiedzialni za siebie nawzajem, jako współzależne części większych całości.

Kiedy zachęcamy współobywateli – z lewicy, prawicy i centrum – do myślenia w tych bardziej konkretnych kategoriach, to nadal wydają się wierzyć, że my, istoty ludzkie, jesteśmy zobowiązani do wzajemnej troski: wobec słabszych, zależnych, bezbronnych, a zwłaszcza wobec naszych własnych dzieci.

Rzeczywiście, jeśli zapytasz ich o to, jakimi ludźmi powinni być inni, a jakimi sami chcieliby być, nadal będą cenić tych, którzy wiernie wypełniają swoje powinności. Nieufność wobec naszych instytucji wynika w dużej mierze z tego, że zbyt wiele osób sprawujących władzę porzuca swoje święte obowiązki.

Musimy również oprzeć się popadaniu w „autonomiczne” ramy myślenia, wyobrażając sobie nienarodzone dziecko jako unoszące się samotnie, niezależne od swojej matki i reszty społeczeństwa, tak jakby sama ochrona prawna mogła je uratować. Rzeczywistość egzystencjalnej zależności każdego dziecka od matki – pamiętajmy o kwestii łatwego dostępu do tabletek aborcyjnych – oznacza, że jeśli naprawdę zamierzamy chronić nienarodzone dzieci, będziemy musieli sprawić, by każda kobieta w ciąży stanęła po stronie życia swojego dziecka. A to oznacza, że przyjdzie nam przekonać również każdego ojca, by szanował oboje, matkę i dziecko.

Mamy przed sobą naprawdę trudne zadanie. To święta praca każdego katolickiego mężczyzny i każdej katolickiej kobiety, każdej rodziny, każdej parafii, każdej wspólnoty: Oznacza, że wszyscy pracujemy, bardzo konkretnie, by zbudować kulturę o wiele bardziej gościnną i przyjazną wobec życia rodzinnego. Kościół katolicki uznaje rodzinę za „podstawową komórkę życia społecznego”, której szczególna „odpowiedzialność ta wypływa z samej natury rodziny – jako wspólnoty życia i miłości” (KKK 2207; Evangelium Vitae 92).

Aby wspierać odnowienie życia rodzinnego, nasza wzajemna odpowiedzialność będzie musiała wykraczać poza potrzeby rodzin i obejmować każdego człowieka. Aby zbudować kulturę prawdziwie ceniącą każde ludzkie życie, wszyscy musimy uczyć się, dzień po dniu, dzięki łasce Bożej, dostrzegać drugiego, brać odpowiedzialność za siebie nawzajem, jako osoby, którym należą się miłość i szacunek, jako że zostaliśmy stworzeni na podobieństwo Trójcy Świętej zjednoczonej więzami miłości.

Witraż republikański jest cyklem metapolitycznym, opartym o republikańskie i chadeckie ideały.

Tekst ukazał się po raz pierwszy na łamach miesięcznika Columbia wydawanego przez Rycerzy Kolumba.

Obraz (przycięty) autorstwa Elvert Barnes na licencji Creative Commons 2.0.

Tłumaczenie: Angelika Kowalska; redakcja: Gabriela Kozielska

Erika Bachiochi
Erika BachiochiŻona i matka siedmiorga dzieci, pracująca dla Ethics and Public Policy Center w Waszyngtonie oraz jako starszy specjalista Abigail Adams Institute w Cambridge, Massachusetts, gdzie założyła i kieruje Wollstonecraft Project. Jest autorką książki „The Rights of Women: Reclaiming a Lost Vision” (University of Notre Dame Press, 2021) i redaktorem naczelnym internetowego czasopisma „Fairer Disputations”.