Bardzo lubię słowo “neoliberalizm”, bo jak mało które uwypukla plastyczność modernistycznych nurtów filozoficzno-politycznych. Nie jest to jakaś zdefiniowana idea, a jej wyznawcą się jest raczej nominowanym niż samemu się nim określa. Przypomina ono trochę słowo “faszyzm”, które w ciągu stu lat od swojego zaistnienia uległo takiemu “wytarciu” w debacie publicznej, że każdy już ma mniej lub bardziej autorskie jego objaśnienie.
Niepasujący element
Zasadniczo neoliberalizm dotyczy tych, którzy orientują swoje poglądy gospodarcze, społeczne lub polityczne wokół wolnego rynku. Jest to proste podejście do sprawy, ale chęć jego głębszej analizy sprawia problem podstawowy: sam w sobie nurt ten nie jest osadzony w jednej konkretnej myśli. Milton Friedman pisał w swoim eseju, próbującym wyjaśnić czym neoliberalizm jest, że “zaakceptowałby dziewiętnastowieczny liberalny nacisk na fundamentalne znaczenie jednostki, ale zastąpiłby dziewiętnastowieczny cel leseferyzmu jako środek do osiągnięcia tego celu, cel porządku konkurencyjnego”. Pozornie zatem jest to łatwy do wprowadzenia mechanizm, w którym jeden element pozostaje niezmieniony a drugi ulega wymianie na nowszy.
Nie znam się na mechanice samochodowej, ale zgaduję, że do samochodu opracowanego przez Henry’ego Forda nie dałoby się ot tak dopasować “wnętrzności” najnowszego modelu Tesli. Porównanie, jak to porównania mają w zwyczaju, niekoniecznie wyczerpujące, ale wskazujące na nieprawidłowość również w świecie idei. Jak bowiem do XIX-wiecznej koncepcji wolności (która przecież nie była jednolita) dopasować model państwa lat ‘40, 50 XX wieku? Nie możemy przecież udawać, że w międzyczasie nie uległo zmianie zasadniczo wszystko, poczynając od umowy społecznej, stosunków między społeczeństwem a państwem, prawa cywilnego i pracy, technologii determinujących postawy ludzkie et cetera.
W ramach próby jednak sprzężenia odległych sobie koncepcji w ramach utworzenia “nowego liberalizmu” usiłowano w USA zreformować Austriacką Szkołę Ekonomii nadając jej bardziej wspólnego wymiaru, co w praktyce oznaczało przerzucenie pojmowania “korzystności” na zyski i straty społeczne w miejsce jednostkowych. Równało się to z tym, że korzystnymi nie są te działania – w sferze rynkowej – które wpływają pośrednio na ogół a nie bezpośrednio na jednostkę. Obrazując to przykładem: odkąd prymat w ekonomii przyjęło zadowolenie przede wszystkim większości (np. poprzez tanie zboże zagranicznej korporacji) a nie jednostki (np. lokalnego rolnika) okazało się, że świat konsekwentnie musi dryfować w kierunku jakieś futurystycznej oligarchii, mega-monopolu czy jeszcze inaczej pojmowanego dystopijnego modelu dostarczania jak najszerszemu odbiorcy jak najlepszego produktu.
Wszyscy jesteśmy neoliberałami
Nie o to zgoła walczyli liberałowie angielscy czy francuscy czy amerykańscy pionierzy i Ojcowie Założyciele, dla których podstawą wolności, liberty, miała być właśnie swoboda jednostki określona ewentualnie prawnymi i obyczajowymi granicami, które chętnie jednak traktowali raczej jako wskazówki. Dziwacznie eklektyczny neoliberalizm ma się powoływać na te dążenia w sferze rynkowej, zapominając, że była ona kwestią wtórną obyczajowego wymiaru swobody.
Najchętniej wypominanymi przedstawicielami tego nurtu są wielkie nazwiska świata anglosaskiego i z nim związanego; amerykańskim awatarem tego nieodgadnionego nurtu miał być Ronald Reagan, brytyjską ambasadorką Margaret Thatcher a fanatycznym krzewicielem w Chile sam generał Augusto Pinochet. Nadstawiając ucha w rozmowach, zwłaszcza pomiędzy ekspertami w randze studentów, można jednak dowiedzieć się że neoliberalizm miał również innych agentów: Leszka Balcerowicza, Otto von Bismarcka, Jamesa Buchanana.
Można odnieść wrażenie, że neoliberałowie to spopularyzowane w grach komputerowych stronnictwo Asasynów lub Liga Cieni z komiksów o Batmanie: organizacja która trwa wiekami, trzymająca się tych samych celów, namiętności i zwyczajów. Są wszędzie, ale nikt nie wierzy w ich obecność.
Z tym, że tu właśnie rodzi się problem, konia z rzędem bowiem przyznać można osobie, która zdoła połączyć logicznie wymienione postaci (które wszak są jedynie kroplami w neoliberalnym morzu) w sensie polityczno-filozoficznym. Powiedzieć można, licząc na otwartość dyskusji na luźne wiązania, że neoliberalizm zatem to różnorodność systemu władzy, administracji, filozofii społecznej et cetera połączona wspólnym mianownikiem wolnego rynku. Wątpię jednak, czy zachodni socjaldemokraci zgodzili się na nazywanie ich neoliberałami, mimo że przecież nie chcą zniesienia wolnego rynku.
Układ otwarty, układ spójny
Skomplikowany status tego nurtu nie dowodzi jakoby nie istniał. Wręcz przeciwnie, mnogość interpretacji jego założeń, celów i dążeń wskazuje, że dominuje on, a w każdym razie interesuje, serca i umysły polityków, ekonomistów, socjologów et cetera. Zglobalizowane warunki kształtowania ideologii sprawiają, że muszą one być maksymalnie inkluzywne, bowiem nie wystarczy przekonać lokalnej społeczności robotników do słuszności swoich racji by móc wpływać na rzeczywistość prawną. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której robotnicy z kopalni węgla w Gurvantes zgromadzeni wobec charyzmatycznych demagogów stworzyliby nową ideologię, za którą poszłyby masy Europy, Azji i obu Ameryk. Karty na tym polu zostały rozdane i można ewentualnie w ich ramach kombinować, modyfikować – i tak właśnie powstał neoliberalizm.
Usłyszałem kiedyś prawidłowość, która wydaje mi się świetnie obrazować ten stan rzeczy: układ może być albo otwarty, albo spójny. Liberalizm otwierając swoją ofertę w naturalny sposób na każdego człowieka, nie ograniczając się do warstw społecznych, klas, narodowości czy ras, nie mógł pozostawać spójny, zresztą już u swoich początków budził poważne spory między jego teoretykami. Niezgoda i próba przekonania o słuszności swojej wersji interpretacji czym jest niemal mityczna “wolność” jest i była inherentną cechą liberalizmu, która nieuchronnie prowadzi do trudności w jego rozwijaniu.
W ten sposób logicznym musiało być, że w epoce postindustrialnej, która kompletnie zmieniła sposób życia większości globu, i jej następczyniach, niemożliwym będzie zachowania “klasycznego liberalizmu”, ponieważ ten albo kompletnie wygrał, bowiem jednostka stała się centrum życia społecznego, albo odniósł spektakularną porażkę, ponieważ regulacje prawne i obyczajowe nie tylko nie pokłoniły się wyzwoleniu ego, ale wręcz rozrosły się do zjawisk takich jak cancel culture czy wspomnianej rezygnacji przez “Austriaków” z prymatu osobistego zysku jako motywatora ekonomicznego; a przestrzegał przed tym dekady przed powstaniem ASE papież Leon XIII; “wewnętrzną pobudkę pracy, której się podejmują wszyscy zajęci produkcją przynoszącą zysk, i celem, ku któremu bezpośrednio zmierza pracownik, jest zdobycie dobra materialnego i posiadania go wyłącznie jako swoje i własne. (…) Jak skutek należy do przyczyny, tak owoc pracy do pracownika winien należeć.”
Chrześcijaństwo zdołało uniknąć tej dychotomii, zapewne w dużej mierze dlatego, że nawet dogmatyczny wymiar Kościoła nie przybrał postaci ideologii. Stoi ono na straży wielu paradoksów: istotą jego jest dążenie do zbawienia, które kieruje myśli do Boga i spraw pozaziemskich, jednocześnie nie odrzuciło antropocentrycznego poszanowania wolności i godności osobistej.
Kierując swój wzrok poza horyzont materialnego świata nie opuszcza go i to na nim toczy metafizyczną walkę dobra ze złem. Ideologia liberalna starając się osadzić swoją naturę o swobodę przede wszystkim akcji i myśli nie zadbała o duchowy wymiar człowieka, chociaż trzeba zaznaczyć, że klasyczni liberałowie – m.in. anglosascy – uznawali możliwość zaistnienia prawdziwej wolności czynu dopiero wówczas, gdy umysły i sumienia ludzkości ukształtowane będą przez zdrową religijność (ten utylitarny wymiar religii uznawał choćby Locke czy Jefferson). Pozbawiony Boga, sumienia, metafizyki liberalizm stał się okrętem który co prawda kotwicę swoją wbił w pewną tożsamość, ale którego łańcuch okazał się zbyt długi w efekcie czego statek miotany jest na falach współczesności każdym podmuchem wiatru.
Wolnorynkowy faszyzm
Neoliberalizm zatem nie może być traktowany nawet jako nurt; nie dąży bowiem jednym korytem w stronę jednego morza. Nie widać jego przedstawicieli, zanim się go nie zaobserwuje i łącząc kropki niczym detektyw w filmie noir zauważy ten wspólny mianownik – docenianie wolnego rynku.
Tak jakby możliwość sprzedaży ryby na targu w Pekinie oznaczała, że chiński komunizm też trochę do neoliberalizmu się skłania, albo fakt starć górników z policją sugerował, że zasadniczo PRL i Wielka Brytania się aż tak bardzo nie różniły.
Kibicuję oczywiście wysiłkom w definiowaniu tego zjawiska, ale są one raczej skazane na porażkę.
Na porażkę, na którą skazane są w ogóle tego typu niejasne kalki inspirowane w dużej mierze zachodnim (zwłaszcza amerykańskim) dyskursem społeczno-politycznym. Staje neoliberalizm w niesławnej grupie obok tzw. buzzwordów (tzn. takich określeń, które raczej budzą pewne emocje niż niosą za sobą konkretne definicje) takich jak “marksizm kulturowy” (który akurat dla odmiany uważam za termin dosyć konkretny, ale używany popularnie i nieprawidłowo), “faszyzm” (który akurat dzisiaj oznacza mniej więcej tyle co “konserwatyzm”, czyli nie do końca wiadomo co) czy ulubione określenia politologów: “prawica” i “lewica”. Oczywiście listę tę można rozwijać…