Wysokie aspiracje krajów średnich i rola konfliktów regionalnych – te tematy nie wydają się być pożądane na geopolitycznych salonach. Aksjomat każe ignorować znaczenie mniejszych państw, przypisując im jedynie rolę pionków na globalnej szachownicy. Ten swoisty snobizm wydaje się prowadzić do pewnego rodzaju ignorancji, której efektem jest przypisywanie mniejszym krajom karykaturalnych ról, niczym w gombrowiczowskiej sztuce teatralnej.
Moderatorzy systemu
Oczywiście środowisko wiele czasu poświęca na opisywanie zjawisk występujących w peryferyjnych rejonach świata, ale ewidentnie traktuje je jedynie jako narzędzia do opisywania „wielkiej gry” pomiędzy supermocarstwami. Wielka chwała Bartłomiejowi Radziejewskiemu z Nowej Konfederacji, który w swoim (jak sam nazywa) dziele życia pokusił się o wyjście poza schematy znane z zachodnich klasyków geopolitycznych doktryn skupiających się na rywalizacji między mocarstwami. W książce „Nowy globalny porządek” zauważa niebagatelną rolę państw średnich, którym przypisuje rolę moderatorów światowego porządku:
„(…) amerykański monopol na mocarstwowość się skończył, rozpoczęła się gra o nową hierarchię. Obudziło to wiele uśpionych ambicji. Nie tylko mocarstwowej Rosji, ale też dla takich państw jak Turcja, Iran, Arabia Saudyjska czy Brazylia – koniec świata jednobiegunowego był sygnałem do geopolitycznej ofensywy. Szansą na podniesienie swojego statusu międzynarodowego czy to poprzez modyfikację reguł gry, czy przez ekspansję, czy też jedno i drugie.
Trudno nie zgodzić się z B.R. mówiącym, że delikatnie rzecz ujmując, zadyszka Stanów Zjednoczonych jest ojcem ewolucji mniejszych graczy do roli państw istotnie kształtujących- może nie cały ład światowy, ale właśnie porządek regionalny i to bez oglądania się na super-potęgi. Waszyngton przestał odgrywać rolę hegemona na globie, a najlepiej świadczą o tym ostatnie dwa lata, w czasie których wiele krajów posunęło się do działań niemających precedensu w poprzednich 30-tu latach i będących preludium do nowej uwertury, granej na bardziej lokalnych skrzypcach. Autor nie reprezentuje tak ortodoksyjnego poglądu w tym względzie jak ja, ale docenia rolę państw średnich i ich znaczenie dla ogólnoświatowego ładu.
Asertywność globalnego południa
Jeszcze kilkanaście lat temu wpływ Stanów Zjednoczonych, czy też szeroko pojętego Kolektywnego Zachodu, na sprawy toczące się w krajach trzeciego świata był gigantyczny. Obecnie formułuje się termin „Globalne Południe” nie tylko, a na pewno nie przede wszystkim ze względu na polityczną poprawność, ale z powodu tego, że to właśnie w krajach południowej Azji, w Afryce, Oceanii czy też Ameryce Południowej obserwujemy największą dynamikę wzrastających aspiracji czy też – mierzalnej konkretnymi współczynnikami – potęgi państw rozwijających się. Spośród blisko 8 miliardów ludzi, ponad 6,5 miliarda żyje na globalnym Południu. Co prawda często w skrajnej biedzie, a niektóre rządy, teoretycznie mogące odgrywać kluczowe role na gospodarczej mapie świata, pogrążają kraj w strukturalnym kryzysie – a jednak zmiany następują iGlobalne Południe zyskuje na znaczeniu.
Asertywność krajów rozwijających się widać na całej długości równika. Jeszcze niedawno wydawało się, że neokolonializm francuski jest w stanie skutecznie drenować zasoby krajów Afryki Subsaharyjskiej przy minimalnym ponoszeniu kosztów związanych z wydobyciem złóż oraz utrzymywaniem niewielkich kontyngentów wojskowych w roli straszaka na miejscowe rządy, często zresztą uzależnionych od paryskiej pomocy humanitarnej. Sytuacja zmieniła się, gdy po Sahelu zaczęły grasować armie terrorystów powiązanych między innymi z Daesz, Boko Haram czy Al-Kaidą. Setki uzbrojonych bandytów na motorynkach i Toyotach typu pick-up okazało się być skutecznym narzędziem dewastacji i destabilizacji.
Nie dające sobie rady z takimi problemami rządy zaczęły się sypać niczym domki z kart, a co za tym idzie, wpływ zarówno Francji jak i Stanów Zjednoczonych na cały region znacznie osłabł. Nowe junty wojskowe w takich krajach jak Burkina Faso, Mali, Gabon, Czad czy Niger oparły swoje rządy na oportunizmie, który emanował zatrudnianiem zagranicznych grup wojskowych (np. PMC Wagner) w celu utrzymania reżimu przy władzy oraz ochrony miejsc wydobycia zasobów naturalnych kraju. Wyciąganie jednak daleko idących wniosków, że neokolonializm został zastąpiony przez ekspansjonizm rosyjski wydaje się, mimo wszystko, zbyt daleko posunięte, gdyż np. w przypadku junt sprawujących władze na Sahelu sojusz z „wagnerowcami” wydaje się być jedynie taktycznym posunięciem, dzięki któremu będą one w stanie utrzymać i zabezpieczyć własne rządy.
Być może dla kogoś w Europie wydaje się, że wydarzenia w Afryce są mało istotne dla losów świata. Weźmy pod uwagę, że w Nigerii i Demokratycznej Republice Konga (DRK) żyje już prawie tyle samo ludzi co w Stanach Zjednoczonych, a tendencja jest zdecydowanie wzrostowa. Jeżeli połączymy to z faktem, że w Nigerii są potężne złoża ropy, gazu ziemnego, rud żelaza, złota i uranu, a w DRK wydobyć można niemal połowę złóż kobaltu na świecie, do tego wielkie zasoby miedzi, złota, srebra, cynku, magnezu, uranu, diamentów, węgla czy ropy, to jesteśmy w stanie zauważyć jaką teoretycznie te państwa mogą odgrywać rolę w światowej gospodarce. Wyłania się ich obraz zarówno jako rezerwuaru zasobów ludzkich, ale też kopalnia zasobów mineralnych tak potrzebnych w światowym przemyśle.
Nigeria stara się tworzyć regionalny system bezpieczeństwa przewodząc strukturom ECOWAS, które w sposób niezależny od państw spoza Afryki starają się wpływać na sytuację w regionie Afryki Zachodniej. Chociaż targana wewnętrznymi konfliktami, uważana jest za mający największe szanse dołączenia do grona światowych potęg.
Bliskowschodnie samobójstwo Waszyngtonu
Emancypacja Afryki wobec byłych kolonialnych potęg postępuje, ale z perspektywy Warszawy może być nie aż tak widoczna jak wydarzenia jakie mają miejsce na Bliskim Wschodzie. To właśnie tutaj w ostatnich latach mieliśmy do czynienia z iście kopernikańskim przewrotem politycznym, który niemalże wyrugował do cna amerykańskie wpływy na sytuację w regionie. Co do tego doprowadziło? Przysłowie „pycha kroczy przed upadkiem” w wypadku wydarzeń w tym regionie świata wyjątkowe celne.
Interwencje militarne w Iraku i Afganistanie wydrenowały nie tylko budżet wojskowy Waszyngtonu, ale przede wszystkim zdeprecjonowały kapitał polityczny państwa, które uważało się za moralnego przewodnika globalnego porządku. USA miały oparcie w regionie w państwach arabskich, które traktowały z iście paternalistyczną nonszalancją. Doprowadziła ona do próby sprawowania rządu dusz nad reżimami w regionie. Najpierw prezydent Obama wymierzył prawy sierpowy swoim saudyjskim sojusznikom wchodząc w układy ze znienawidzonym przez nich Iranem. Pozorne pojednania za czasów Donalda Trumpa pomiędzy Saudami a USA uśpiło czujność urzędników departamentu stanu, którzy nie zauważyli, że za sterami w Rijadzie siedział już nie potulny arabski książę, opierający swoje rządy na ekscytacji zachodnimi „zabawkami”. Muhammad bin Salman (MBS), bo o nim mowa, okazał się sprytnym lisem, który oparł się o, parafrazując hasła Trumpa, zasadę „Arabia First”.
Gdy amerykańska opinia publiczna doznała szoku po zabójstwie Dżamala Chaszukdżiego w saudyjskim konsulacie, a oburzony Joe Biden nazwał Arabów „pariasami”, okazało się, że Saudowie wcale nie muszą grać z Waszyngtonem do jednej bramki.
Ostatecznym efektem polityki moralizowania Arabów okazała się historyczna zmiana na rzecz pokoju w regionie jakiej dokonali przywódcy Iranu i Arabii Saudyjskiej. Wiecznie traktowany przez Waszyngton jako sojusznik trzeciej kategorii Rijad zdecydował że lepiej się dogadać z „panami w turbanach” niż wdać się w konflikt, który mógł zakończyć się katastrofą. W tym dealu przypisuje się wielką rolę Chinom, które faktycznie pośredniczyły w negocjacjach. Wielu geopolityków podaje to jako dowód na wpływ Chin zdobyty w Iranie czy Arabii i że teraz wielki cesarz, Xi Jinping, dokonał pojednania między swoimi nowymi „proxy„. To raczej zwyczajna nadinterpretacja faktów, Chiny były po prostu miejscem negocjacji pomiędzy stronami i mając dobre stosunki z Rijadem i Teheranem (głównie gospodarcze) wydawały się najlepszym wyborem do negocjacji takiego historycznego porozumienia.
O tym, że ten układ wywrócił regionalny układ sił, najlepiej świadczy obecny konflikt w Gazie. Antony Blinken, Sekretarz Stanu USA, w iście syzyfowych mękach stara się pozyskiwać wsparcie dla Izraela w wojnie przeciwko Hamasowi (lub raczej Palestyńczykom). Efekt jest tego taki, że, gdy jeszcze w październiku administracja Bidena mówiła głosem Tel-Awiwu, tak teraz stara się wejść w arabskie buty i już 9 stycznia Blinken wzywał Izrael do pojednania z Arabami, a jedyną drogą do tego może być utworzenie niezależnego państwa palestyńskiego. Co prawda sekretarz stanu USA chyba nie został zapytany, czy faktycznie wierzy w to, że Izrael zgodzi się na utworzenie państwa, które będzie śmiertelnym wrogiem Tel-Awiwu, a także wypędzi tysiące jego obywateli (nielegalnych osadników) z terenów arabskich. Pytań retorycznych nie wypada zadawać ludziom na pewnym poziomie.
Starcie supermocarstw na Ukrainie
Arabia Saudyjska postanowiła wraz z Iranem dokonać istotnego przemodelowania sytuacji w regionie nie oglądając się na zdanie byłego hegemona światowej polityki. Dołóżmy jeszcze do tego jej wpływ na ceny ropy naftowej w ramach działalności kartelu OPEC+, w którym ma decydujące zdanie; oto przywódca niegdysiejszego, obecnie mocno pogruchotanego mocarstwa, Władimir Putin, musi jeździć do Rijadu i prosić o utrzymanie korzystnych cen na rynku paliwowym, aby móc dalej prowadzić swoją armię wojowników Banzai na okopy przeciwnika. Warto się zastanawiać, czy to nie ogon merda psem…
Dochodzimy w ten sposób do wielkiego – regionalnego, a jednak światowego – konfliktu na Ukrainie. Druga armia świata postanowiła zaatakować na wpół upadłe państwo (bo niestety takim właśnie skorumpowanym i słabym wewnętrznie krajem była Ukraina przed lutym 2022). Efekt? Ugrzęźnięcie po uszy w inwazji, która bardziej przypomina boje Niemców z aliantami nad Sommą niż wielkie operacje armii pancernych z 1944 roku na Białorusi i we wschodniej Polsce w wykonaniu RKKA. To, że pogrążona w organizacyjnym chaosie Rosja wywróciła się o kłody rzucone przez dzielnych Ukraińców to jedno – drugie to to, że możemy zobaczyć indolencję państw Zachodu w kwestii rozstrzygnięcia na korzyść Kijowa. Amerykański – były już – hegemon od kilku miesięcy nie jest w stanie uruchomić nowej, niezbędnej rzeki finansowo-militarnego wsparcia dla Ukrainy. Co problematyczne, sam nie jest w stanie wypracować nawet koncepcji, jak ten konflikt mógłby zakończyć się po myśli tak Zachodu, jak i Kijowa. W oparciu o po-zimnowojenne mapy mentalne, Waszyngton stoi w ciągłym strategicznym rozkroku: doprowadzić do ostatecznego pokonania Rosji (co według Amerykanów mogłoby być niebezpieczne) czy może jednak doprowadzić do jakiegoś ogólnie akceptowalnego remisu, który mógłby ugłaskać obydwie strony. To, że ta druga opcja byłaby de facto przyznaniem zwycięstwa Rosji, która jeszcze rok temu szorowała po dnie globalnej rozgrywki i przypominała raczej rannego dzika, niż majestatycznego niedźwiedzia, wydaje się być pomijane.
Widzimy jednak jak wielka jest rola państw średnich w perspektywie prowadzenia konfliktu na Ukrainie w stronę szczęśliwego (dla Kijowa i Warszawy przede wszystkim) zakończenia wojny. Niemcy czy Francja, chociaż wydają się być zainteresowane utarciem nosa Moskwie, w pierwszej kolejności próbują grać na siebie i dzięki sprawie ukraińskiej przypisać sobie imperatyw, którym będą mogły posłużyć się w zarządzaniu Imperium Europejskim stworzonym pod ich egidą. Nieprzypadkowo rozmowy na temat stowarzyszenia Kijowa z Unią Europejską są związane ze zmianą struktury zarządzania i utworzeniem europejskiego superpaństwa. Turcja mimo, że jest w NATO, nie brzydzi się robieniem interesów gospodarczych z Rosją, gdzie tajemnicą poliszynela jest to, że przez Ankarę właśnie trafia do Moskwy, spora część zasobów technologicznych typu „must have”. A przecież państwo Putina obarczono szeregiem (drakońskich w teorii, a mało skutecznych w praktyce) sankcji międzynarodowych.
Z gracją słonia w składzie porcelany
Można powiedzieć, że właśnie w takim stylu poruszają się obecnie elity waszyngtońskie po globalnej szachownicy, obijane z różnych stron przez bokserów wagi piórkowej. W Iraku, który armia amerykańska odbijała z rąk Saddama Husajna są permanentnie proszeni o wyjście – b a r d z o szybkie wyjście. Nie tylko szyickie milicje Al–Haszd asz-Szabi domagają się odejścia Amerykanów z powrotem za ocean, ale również urzędujący premier Iraku zapowiedział, że skończyły się uzasadnienia dla obecności międzynarodowych sił koalicyjnych w Iraku. O ucieczce z Afganistanu po dwudziestoletniej próbie zaprowadzania tam zachodnich standardów demokracji, które skończyły się wyłonieniem wyjątkowo słabej i skorumpowanej klasy politycznej, będącej za słabą żeby przeciwstawić się pasztuńskim chłopom z AK-47 na plecach, wiele już napisano. Konsekwencje tego blamażu, który zapamiętamy z dramatycznych scen, w których na odlatujące w popłochu helikoptery amerykańskiej armii wskakiwali zdesperowani Afgańczycy pozostaną z nami na dziesięciolecia.
To właśnie na niebie nad Kabulem oglądaliśmy ostateczny dowód na zmianę paradygmatu, który opisywał świat w poprzednich dziesięcioleciach. Był to dowód naoczny, chociaż jak wspomina w swojej książce B.R., król był już nagi wcześniej, co najmniej od 2018 roku.
Nie sposób opisać wszystkich istotnych wypadków ostatnich lat, które pomogą nam odtworzyć proces utraty rangi hegemona w stosunkach międzynarodowych przez Waszyngton oraz inne mocarstwa na arenie międzynarodowej. W eseju wskazałem tylko na kilka przykładów zmian głównie na polu politycznym – a przecież to zmiany demograficzno-gospodarcze są zawsze motorem napędowym wszelkiego rodzaju rewolucji, zwłaszcza dotykających struktury ładu światowego. O tym jak istotny w tym procesie jest wyścig technologiczny nawet się nie zająknąłem, a przecież to m.in. półprzewodniki determinują fakt, że konflikt o relatywnie nieduży jest Tajwan urasta do rangi teoretycznego zapalnika światowego konfliktu. To, czy rzeczywiście takowym grozi pozostawię sprawą niedopowiedzianą. Nie ulega natomiast wątpliwości, że taka narracja ma wysoką rangę „klikalności” wśród zainteresowanych globalną polityką widzów.
Ciągle albo nie doceniamy roli państw średnich we współczesnym świecie, albo ulegamy pewnemu przekazowi generowanymi przez największe mocarstwa, które swoją wirtualną pozycję w tabeli potęg, podkręcają powyżej realnych możliwości wywierania wpływu na mniejszych graczy. Czy ten mismatch może nas doprowadzić do większej asertywności poszczególnych państw, które nie czując nad sobą bicza bożego wielkich mocarstw, porwą się na siłowe rozwiązania konfliktów wewnątrz własnych regionów? Jak wskazywał Papież Jan Paweł II, militaryzm i agresywny nacjonalizm, którego widmo w naszych niespokojnych czasach jest ciągle na agendzie, prowadzi wprost do wojen. Wojen, których być może nie da się uniknąć bez światowego policjanta.
„Źródłem wojen był militaryzm i agresywny nacjonalizm oraz związane z nimi formy totalitaryzmu, a także walka klas, konflikty wewnętrzne i ideologiczne. Bez straszliwego ładunku nienawiści i uraz, narosłego wskutek tak licznych niesprawiedliwości w stosunkach międzynarodowych oraz wewnątrz poszczególnych Państw, nie byłyby możliwe wojny tak okrutne, angażujące energie wielkich Krajów, podczas których nie cofnięto się przed pogwałceniem najświętszych praw ludzkich, zaplanowano i zrealizowano zagładę całych Narodów i grup społecznych.”
Jan Paweł II