Gorąca faza konfliktu w Gazie zmierza ku zakończeniu. Zarówno wypowiedzi polityków izraelskich, jak i sam fakt ograniczenia działań militarnych na obszarze okupowanej enklawy sugerują, że wraz zakończeniem działań w Rafah główne siły IDF zostaną wycofane i skierowane… właśnie – gdzie? Dobre pytanie, a odpowiedzi trzeba szukać w planie politycznym premiera Izraela, który według doniesień byłych członków Likudu uważa, że będzie rządził państwem syjonistycznym jeszcze przez 5 lat!
Jak nie wypaść z jadącego pociągu do czasu wyborów?
W zeszłym tygodniu na łamach Maariv oraz Walla News, pojawił się arcyciekawy artykuł Nira Kipnisa, który powołując się na dyskusję z członkami Likudu oraz osobami z bezpośredniego otoczenia Benjamina Netanjahu, starał się nakreślić wizję spędzającą mu sen z powiek.
Motywacją Bibiego jest kurczowe trzymanie się stołka prezesa rady ministrów – tylko pozostanie na nim może odsunąć w czasie niechybne zarzuty korupcyjne. Dodatkowo całemu izraelskiemu rządowi grozi odpowiedzialność za zaniedbania, które miały miejsce 7 października, gdy Hamas dokonał bestialskiej rzezi na terenie zachodniego Izraela. Dlatego dla Netanjahu głównym celem pozostaje utrzymanie kierownictwa nad państwem, gdyż tylko w takiej sytuacji staje się on niemalże bezkarny wobec wymiaru sprawiedliwości.
Izraelskie media sugerują, że premier Izraela ma następujący plan krótkoterminowy:
- do końca roku likwidować wszelkie konflikty w koalicji, tak aby jej rozpad nie doprowadził do przedterminowych wyborów (ustawy o Charedich, czy tak zwane prawo „rabinów” mogą być przeszkodami);
- zwiększyć ofensywę dyplomatyczną wobec Stanów Zjednoczonych, a konkretnie wobec administracji Joe Bidena;
- przedłużać wojnę w Gazie, ale z niską intensywnością, tak by nie doprowadzić do trwałego pokoju.
Utrzymanie spójności koalicji wydaje się oczywistym celem. Tylko w obecnej konfiguracji politycznej Netanjahu wraz ze swoimi skrajnie prawicowymi akolitami może unikać odpowiedzialności, a także wprowadzać odpowiednie zmiany do systemu prawnego. Interesujące są pozostałe punkty planu Netanjahu, ponieważ powinno mu zależeć na poparciu administracji Bidena – choćby ze względu na niesamowitą popularność Amerykanów w Izraelu. Waśnie pomiędzy Waszyngtonem a Tel-Awiwem mogą prowadzić do obniżenia popularności rządu.
Sojusznik na dobre i na złe
Dziennikarze Maarivu analizując rozumowanie premiera Izraela wskazują, że jednym z jego celów będzie podkopywanie wiarygodności administracji Joe Bidena. W zeszły wtorek biuro przewodniczącego rady ministrów opublikowało film, na którym nasz bohater w dość nieprzyjemnych słowach zarzucał Amerykanom opieszałość w dostawach broni i amunicji do Izraela:
„Powiedziałem sekretarzowi Blinkenowi, że to nie do pomyślenia, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy administracja wstrzymywała Izraelowi broń i amunicję. Churchill powiedział Stanom Zjednoczonym »dajcie nam narzędzia, a my wykonamy robotę«. A ja mówię: »daj nam narzędzia, a zakończymy pracę znacznie szybciej«”.
Abstrahując od kuriozalnego porównywania siebie samego do Winstona Churchilla (co samo w sobie jest dobrym żartem premiera Izraela), warto zauważyć, że Netanjahu częściowo zrzuca odpowiedzialność na Waszyngton za ewentualne opóźnienia w realizacji „celów wojny”. Jakie są to cele – tego do dzisiaj nikt do końca nie ustalił, niemniej jednak administracja Bidena szybko odpowiedziała na zarzuty Bibiego ustami sekretarza prasowego Białego Domu, Karine Jean Pierre:
„Naprawdę nie wiemy, o czym on [Netanjahu] mówi. Jedna dostawa została wstrzymana, wszystko inne jest w toku”.
Dlaczego szef gabinetu ministrów państwa toczącego wojnę w Gazie i wspieranego właściwie bezrefleksyjnie przez Waszyngton, postanowił zrewanżować się różnymi nieprzychylnymi komentarzami wobec administracji Bidena?
Według doniesień z kręgu Netanjahu, jego cichym celem jest podkopywanie establishmentu demokratów i próba wpływania na wynik jesiennych wyborów w USA.
Obecna administracja w sposób wręcz karykaturalny z jednej strony naciska na Izrael, by ten nie eskalował działań wojennych i ograniczał skalę ofiar cywilnych, z drugiej strony dostaraczając Izraelowi całe spektrum systemów wojskowych niezbędnych do działań przeciwko Palestyńczykom. Przywódca Likudu jest jednak przekonany, że powrót Donalda Trumpa do władzy umożliwi Izraelowi zupełne „spuszczenie cugli” dla swoich „cerberów” z IDF.
Wojna powstrzyma wybory
To już nie Gaza wywołuje bezsenność w gabinecie premiera, ale problem, który Izrael ma na północy. Izraelska prasa informuje codziennie o co raz szerzej zakrojonych przygotowaniach wojska izraelskiego do eskalacji na północy. Sam Netanjahu w ekskluzywnym wywiadzie udzielonym w niedzielę Kanałowi 14. w dość otwarty sposób odpowiedział na pytanie, czy na północy grozi Izraelowi katastrofa. Co ciekawe, był to pierwszy wywiad udzielony hebrajskojęzycznym dziennikarzom od 7 października:
„Nie [nie grozi katastrofa]. […] interesujące jest dystansowanie i usunięcie Hezbollahu, ich fizyczne usunięcie. Będziemy musieli to wyegzekwować. Musimy sprowadzić mieszkańców do domu, dbamy o to. Po stronie cywilnej zainwestowaliśmy miliardy”.
Według rozmówcy Nira Kipnisa z Maariv, Netanjahu potrzebuje wojny w Libanie, aby zapewnić sobie immunitet na czas prowadzonych działań wojennych. Konflikt z Hezbollahem będzie jak wiadomo znacznie trudniejszym przedsięwzięciem, niż opanowanie Strefy Gazy. „Partia Boga” dysponuje co najmniej 120 tysiącami systemów napadu powietrznego, rakietami i dronami – nie powstrzyma ich wszystkich ani „Żelazna Jarmułka”, ani nawet współpraca izraelskich sił lotniczych z Amerykanami. Właśnie dlatego eskalacja prowadząca do wrzenia może być chytrym posunięciem w rękach Bibiego, dzięki któremu zachowa on stery rządu na znacznie dłuższy czas, niż tylko jego obecna kadencja. Rozmówca izraelskiego dziennikarza tak podsumował zamiary premiera Izraela:
„Ma dwa cele: pierwszy to doprowadzić konflikt na północy do wrzenia, pokłócić się z Bidenem i przyczynić się do wyboru Trumpa, który dałby mu swobodę działania na rzecz wojny totalnej z Libanem, wojny, która będzie trwała długo i udaremni jakąkolwiek możliwość przyspieszenia wyborów”.
Co więcej, izraelscy dziennikarze wspominają, że jeżeli konflikt okazałby się wieloletni i krwawy, mogłoby dojść do przesunięcia terminu wyborów do Knesetu, które mają się odbyć jesienią 2026 roku.
W trakcie działań wojennych łatwo byłoby uzasadnić odsunięcie elekcji na bliżej nieokreśloną przyszłość, ze względu na fizyczny brak możliwości przeprowadzenia głosowania.
Techniczne przesunięcie ostatnich wyborów do samorządu terytorialnego jakie miało miejsce w Izraelu na wiosnę, miało być testem takiego przedsięwzięcia. Komentarz Nira Kipnisa dużo wyjaśnia w tej kwestii:
„Ta wojna będzie dalej zaciekła i przewlekła, dopóki wszyscy nie zrozumiemy, że nie da się przeprowadzić wyborów ani przeprowadzić komisji śledczej pod ostrzałem… Natomiast ci, którzy nie zrozumieją, napotkają policję, która w międzyczasie przekształci się z walczącej z przestępczością w jednostkę do tłumienia demonstracji”.
Eskalacja nieunikniona?
Mimo tych apokaliptycznych wizji izraelskich dziennikarzy, sprawa wojny w Libanie wydaje się nie być jeszcze ostatecznie przesądzona. Musimy pamiętać, że Benjamin Netanjahu stronił od podejmowania nieuzasadnionego ryzyka – angażował się raczej w nieduże konflikty, w których miał możliwość kontroli nad eskalacją.
W wypadku wojny totalnej ryzyko wybuchu potężnej wojny regionalnej rośnie diametralnie – trudno zresztą przewidzieć skutki takowego konfliktu zarówno dla Libanu jak i dla Izraela. Jak przekonywał Anshel Pfeffer w poniedziałkowym artykule dla Haaretzu:
„Istnieją jednak również istotne powody, dla których ta eskalacja nie musi mieć miejsca. Po pierwsze, obaj przywódcy, premier Benjamin Netanjahu i sekretarz generalny Hezbollahu Hassan Nasrallah, z natury niechętnie podejmują ryzyko i niechętnie podejmują polityczne ryzyko poniesienia ogromnych szkód, jakie wojna totalna wyrządziłaby ich krajom”.
Warto jednak zauważyć, że być może dla Izraela jest to strategicznie najlepsza i ostatnia szansa na redukcję potencjału Hezbollahu lub też ostateczną anihilację ruchu. Szyickie organizacje w regionie wzrastają w siłę, oś oplata coraz ciaśniejszym kordonem państwo syjonistyczne, a czas działa na ich korzyść. Być może za pięć do dziesięciu lat IDF nie będzie już dysponował aż taką przewagą technologiczną i ilościową nad szyitami. Co więcej, może wtedy Stany Zjednoczone nie będą już w stanie wywierać presji na Iran jak obecnie, bo będą zaangażowane w innym teatrze działań.
Na to zresztą liczą wszystkie zainteresowane „partie” w regionie. Według nich to jeszcze nie ta wojna, pytanie tylko czy Izrael powinien czekać na następną?
Artykuł jest częścią cotygodniowego cyklu „Globalne Południe pod Lupą”, w którym Marcin Lupa informuje o wydarzeniach w tej części świata, szukając rozwiązań opartych o sprawiedliwość społeczną, naturalną godność i prawa człowieka. Autor jest współautorem profilu Globalne Południe (@GlobPoludnie) na platformie X.