Tel-Awiw w oku cyklonu

Photo by mohammed_ibrahim_mi Mohammed

Po bestialskim mordzie na obywatelach Izraela, mieszkańcach zachodniej części Palestyny, dokonanego przez fundamentalistyczną organizację terrorystyczną Hamas, krucha stabilność dyplomatyczna na Bliskim Wschodzie uległa szybkiej degradacji. 

 

 

 

W odwecie za śmierć tak wielu izraelitów z rąk brygad Al Kassam, rząd w Tel-Awiwie – nota bene skompromitowany swoją nieudolnością w wymiarze zapewnienia bezpieczeństwa ludności cywilnej – zdecydował się rozpocząć bezprecedensową operację „Żelazne miecze”. Wymierzona została zarówno w bojowników operujących na terytorium Izraela, jak i w  cele Hamasu znajdujące się w Strefie Gazy oraz na przewidywane akty agresji ze strony Hezbollahu w Libanie.

Początkowy entuzjazm dla twardej, militarnej odpowiedzi ze strony Izraela, szybko ustąpił powszechnej krytyce i wściekłości ze strony świata arabskiego względem Netanjahu i jego gabinetu. Głównie za sprawą fatalnych w skutkach, niecelnych uderzeń Israeli Air Force (IAF) na cele w Gazie. Ślepy terror z powietrza, który ogarnął ludność cywilną zamieszkującą odciętą od świata zewnętrznego enklawę, spowodował eskalację konfliktu na Bliskim Wschodzie, który może grozić rozlaniem się na inne państwa regionu. Król Jordanii Abdullah II, kraju w którym według danych UNRWA (Agencja Narodów Zjednoczonych dla Pomocy Uchodźcom Palestyńskim na Bliskim Wschodzie) mieszka ponad dwa miliony palestyńskich uchodźców, z wielkim zaniepokojeniem opisał obecną sytuację związaną z konfliktem palestyńsko-izraelskim:

„Cały region jest na krawędzi przepaści. Wszelkie nasze wysiłki są potrzebne, byśmy w nią nie wpadli” 

Skompromitowany i nieudolny rząd Netanjahu

Konsekwencje ataku bojowników dżihadu, wśród których do Izraela wdarło się także wielu zamieszkujących Strefę Gazy zwykłych i zdesperowanych Palestyńczyków, obnażyły z całą mocą słabość strukturalną państwa syjonistycznego. Uchodzące do tej pory za wzór do naśladowania służby wywiadu i kontrwywiadu izraelskiego Aman i Szin Bet zawiodły na całej linii. Doświadczeni w pracy operacyjnej specjaliści nie byli w stanie rozpoznać zagrożenia ze strony Hamasu i to zagrożenia o skali niespotykanej do tej pory. 

Przekaż darowiznę Fundacja Instytut Tertio Millennio jest organizacją non-profit. Każdego roku wspieramy rozwój intelektualny setek młodych z całej Polski, w duchu nauczania św. Jana Pawła II. Dzięki Twojemu wsparciu możemy się rozwijać i realizować kolejne projekty, służące młodemu pokoleniu. Dziękujemy za każdą wpłatę i zachęcamy do regularnej pomocy!

„Pomimo szeregu działań, które przeprowadziliśmy, niestety w sobotę nie byliśmy w stanie wydać ostrzeżenia, które pozwoliłoby udaremnić atak” – w ten sposób przyznał się do fatalnej porażki szef izraelskiej agencji wywiadowczej Szin Bet Ronen Bar. W podobnym tonie wypowiadał się szef wywiadu wojskowego Izraela generał Aharon Haliwa:

„Podczas wszystkich moich wizyt w jednostkach wywiadu wojskowego w ciągu ostatnich 11 dni (…) podkreśliłem, że początek wojny był porażką wywiadowczą(…) Dyrekcja Wywiadu Wojskowego pod moim dowództwem nie ostrzegła przed atakiem terrorystycznym przeprowadzonym przez Hamas (…) Zawiedliśmy w naszej najważniejszej misji i jako szef wywiadu wojskowego ponoszę pełną odpowiedzialność za tę porażkę”.

Wydaje się, że niedźwiedzią przysługę swoim kolegom po fachu w zeszłym tygodniu oddały egipskie służby, które przekazały do opinii publicznej sensacyjną informację o tym, że ostrzegały Izrael o możliwości wystąpienia ataku ze strony Hamasu. Potwierdził to także szef komisji spraw zagranicznych amerykańskiej Izby Reprezentantów Michael McCaul:

 „Wiemy, że Egipt trzy dni wcześniej ostrzegał Izraelczyków, że może nastąpić podobne wydarzenie”.

Tuż przed sobotnią infiltracją Hamasu na teren Izraela (chociaż słuszniej byłoby nazywać tę operację pełnoskalową inwazją) IDF wraz ze służbami wywiadowczymi zajmował się skandalicznymi pomysłami ministra bezpieczeństwa wewnętrznego Bena Gvira, dotyczącymi jego wizyty w świętym dla Arabów miejscu jakim jest meczet Al-Aksa w Jerozolimie. Ryzykowna prowokacja radykalnego polityka, a zarazem członka rządu Binjamina Netanjahu, zajmowała Szin-Bet w ostatnich tygodniach, co jeszcze na dwa dni przed atakiem Hamasu przyznawał sam jej szef Ronen Bar, który ostrzegał, a właściwie prosił Ben Gvira o przełożenie wizyty w meczecie na inny termin:

„Celem było uniknięcie eskalacji napięć z Palestyńczykami podczas obecnego żydowskiego sezonu świątecznego”.

Kompletne zaskoczenie izraelskich służb przez Hamas doprowadziło do tego, że jeszcze przez kilka dni po krwawej sobocie, mudżahedini toczyli walkę na terytorium Izraela z siłami bezpieczeństwa. W niektórych miejscach ludność cywilna przez 48 godzin nie miała wsparcia ze strony armii oraz policji, a zamachowcy śmiało penetrowali izraelskie terytorium, przemieszczając się pomiędzy kibucami, dokonując kolejnych aktów terroru.

Ukoronowaniem nieudolności prawicowej koalicji rządzącej w Tel-Awiwe była decyzja o przygotowaniach do potężnej lądowej ofensywy na Strefę Gazy oraz o rozpoczęciu uderzeń rakietowych i bombowych na cele Hamasu w enklawie. „Precyzyjne” ataki lotnicze na miejsca w których mieli ukrywać  się terroryści z brygad Al-Kassam, szybko okazały się ślepymi bombardowaniami infrastruktury cywilnej i doprowadziły do gehenny tysięcy Palestyńczyków, pogrzebanych pod gruzami własnych domów. Ten bezprecedensowy atak na ludność cywilną, uzupełniły decyzje rządu izraelskiego o odcięciu prądu, wody pitnej oraz gazu dla „Hamasu”, a tak naprawdę dla uwięzionej w Gazie dwumilionowej grupy zdesperowanych ludzi. Już 10 października, Rzecznik IDF wydał odezwę do Palestyńczyków zamieszkujących nadmorską prowincję: „Mieszkańcy Strefy Gazy powinni uciekać w kierunku granicy z Egiptem póki jest to jeszcze możliwe”, co szybko pozwoliło na identyfikację rzeczywistych intencji Tel-Awiwu, który chcąc wywołać panikę ludności cywilnej, miał nadzieję na wysiedlenie ludności zamieszkującej strefę Gazy do Egiptu. Trzy dni później Izrael zażądał  od Palestyńczyków ewakuacji z północnej części spornego terytorium: Siły Obronne Izraela poinformowały o północy w piątek ONZ, że wszyscy Palestyńczycy mieszkający na północ od strumienia Wadi Gaza mają przenieść się na południe w ciągu 24 godzin – poinformował rzecznik ONZ, który zwrócił również uwagę na oczywisty fakt, że ewakuacja tak wielkiej ilości ludzi nie obejdzie się bez  „katastrofalnych humanitarnych konsekwencji”. Prezydent Autonomii Palestyńskiej Mahmud Abbas podczas spotkania z amerykańskim sekretarzem stanu Antonym Blinkenem, skonstatował działania izraelskiego rządu: „przymusowe przesiedlenie cywilów ze strefy Gazy oznaczałaby ich wygnanie.”

Osaczony Izrael

Po początkowym pełnym wsparciu dla działań rządu izraelskiego ze strony zachodnich przywódców i, jak się wydaje, pozwoleniu na załatwienie sprawy Hamasu poprzez pełnoskalową interwencję zbrojną w strefie Gazy, obecnie mamy do czynienia z łagodzeniem stanowiska względem Palestyńczyków i próbą nakłonienia Izraela do redukcji skali stosowanej opresji. Z jednej strony Stany Zjednoczone zdecydowały się wysłać dwa lotniskowce w rejon Morza Śródziemnego, mające zabezpieczyć Izrael przed konsekwencjami ewentualnego odwetu Hezbollahu od strony Libanu czy też działaniem irańskich milicji względem Izraela, z drugiej strony działania dyplomatyczne Antony’ego Blinkena w krajach arabskich wskazują na coraz większe zaniepokojenie administracji Bidena krwawymi działaniami Netanjahu i IDF w regionie, które mogą doprowadzić do eskalacji i rozlania się konfliktu na kraje zewnętrzne. Wydaje się także, że wizyta Joe Bidena w Tel-Awiwie, podczas której miał namawiać stronę izraelską do zezwolenia na wjazd pomocy humanitarnej do Gazy, na którą zresztą oficjalnie już zgodził się Izrael, a także inne działania dyplomatyczne amerykanów na bliskim wschodzie,  mają na celu kontrolę poczynań rządu Netanjahu, który ewidentnie nie radzi sobie z obecną sytuacją.

Potwierdzałaby to informacja jaką możemy przeczytać w Wall Street Journal powołujący się na źródła z kręgu Pentagonu: „Siły zbrojne USA wyselekcjonowały ok. 2 tys. żołnierzy i przygotują ich do wysłania do Izraela”. Oznaczałoby to kolejny stopień kompromitacji prawicowego rządu Izraela, który nigdy w przeszłości nie musiał posiłkować się wsparciem amerykańskich żołnierzy i polityków na taką skalę. 

Egipt pod naciskiem uchodźców

Chociaż będący samozwańczymi spadkobiercami Bractwa Muzułmańskiego członkowie Hamasu nie cieszą się powszechnym szacunkiem czy wsparciem krajów Bliskiego Wschodu, to jednak skala lotniczych ataków izraelskich względem ludności cywilnej zamieszkujących strefę Gazy doprowadziła do zjednoczenia państw arabskich w obronie Palestyńczyków i w wywieraniu presji na Tel-Awiw. Plan rządu Binjamina Netanjahu, który polegał na wygnaniu ludności zamieszkującej oblężoną prowincję na półwysep Synaj do Egipu spalił na panewce, ze względu na dość jednoznaczną postawę władz Egiptu, które słusznie obawiają się destabilizacji własnego państwa, poddanego napływowi dwóch milionów zrozpaczonych i zdesperowanych ludzi. Prezydent Prezydent Egiptu Abdel Fattah El-Sisi, zwrócił uwagę, że działania Izraela mają na celu rozwiązanie problemu palestyńskiego poprzez wypędzenie ludności arabskiej nie tylko ze strefy Gazy, ale z całego terytorium Izraela:

„Widzimy, że to, co dzieje się obecnie w Gazie, to nie tylko próba skierowania działań wojskowych przeciwko Hamasowi, ale próba nakłonienia ludności cywilnej do szukania schronienia i migracji do Egiptu(…) Idea wysiedlenia lub przesiedlenia Palestyńczyków ze Strefy Gazy do Egiptu oznacza, że coś podobnego stanie się z wysiedleniem Palestyńczyków z Zachodniego Brzegu do Jordanii, a tym samym idea państwa palestyńskiego stanie się niemożliwa do zrealizowania”.

Dlaczego właściwie Egipt obawia się napływu ludności palestyńskiej na swoje terytorium? Oprócz dość oczywistych względów braku środków finansowych czy też odpowiedniej infrastruktury dla zgromadzenia dwóch milionów osób w jednym regionie, warto pamiętać, że wraz z uciekającymi cywilami do kraju położonego w  dorzeczu Nilu napłynęłaby masa potencjalnych lub już zrekrutowanych dżihadystów. Co warto zauważyć większość z nich byłaby już czynnymi wojownikami Hamasu, który zresztą jest powiązany ze śmiertelnym wrogiem Kairu Bractwem. Musimy pamiętać, że obecnie rządzący Egiptem przejęli władzę ją w wyniku zamachu stanu właśnie od ludzi z Bractwem powiązanych; ewentualne zgromadzenie tysięcy zwolenników tej organizacji na półwyspie Synaj groziłoby państwu faraonów destabilizacją, a może nawet upadkiem politycznym. Doktor Wojciech Szewko, analityk ds. stosunków międzynarodowych, jeden z najlepszych ekspertów ds. bliskowschodnich w Polsce, tak opisywał na platformie X powody dla których Egipt nie jest w stanie przyjąć Palestyńczyków do siebie:

– nie chce zgodzić się na udział w etnicznej czystce – przymusowym wysiedleniu 2 mln ludzi, którzy prawie na pewno nie będą mogli wrócić

– jego zdolność do przyjęcia uchodźców na Synaju to ok 100 tys osób

– jest ew. opcja przesiedlenia pozostałych po różnych prowincjach Egiptu – ale Egipt nie jest na to przygotowany  – (mieszkania, zdrowie, praca itd)

– jest zachęcany przez Zachód do przyjęcia wszystkich (rzekomo jest jakiś plan finansowy)

– wskazuje się w dyskusjach na opcję dalszego przesiedlania uchodźców z Egiptu do innych krajów (nie wskazano czy do UE)

Iluzja normalizacji z Arabią Saudyjską

Skutkiem bombardowań, w których cierpią głównie palestyńscy cywile, jest odwrócenie się państw bliskiego wschodu od promowanego przez USA pojednania arabsko-izraelskiego. Czynione w ostatnich miesiącach przygotowania do nowego otwarcia między Rijadem a Tel-Awiwem obecnie zostały zawieszone, a władze saudyjskie mocno skrytykowały Izrael za działania w strefie Gazy, zwłaszcza po wtorkowym uderzeniu rakiety na terytorium szpitala baptystów Al-Ahli Arabi:

„Arabia Saudyjska w najostrzejszy sposób potępia haniebną zbrodnię popełnioną przez izraelskie siły okupacyjne poprzez zbombardowanie szpitala baptystów Al Ahli w Gazie, w wyniku którego zginęło setki cywilów, w tym dzieci”.

Od wielu miesięcy Muhammad ibn Salman, książę koronny i następca tronu Arabii Saudyjskiej, prowadził dyplomatyczną grę mającą na celu regulację stosunków między Saudami a Izraelem, mocno wspieraną przez Joe Bidena, dla którego normalizacja pomiędzy państwem syjonistycznym, a krajami półwyspu arabskiego, mogła być kamieniem milowym sukcesu, jakim byłoby zwycięstwo w wyborach prezydenckich w 2024 roku w USA. Obecna sytuacja uniemożliwia prowadzenie negocjacji pomiędzy zwaśnionymi stronami. Musimy pamiętać że w krajach arabskich decyzje rządzących muszą uwzględniać tzw. ”głos ulicy”, który w obecnych realiach jest zdecydowanie anty-izraelski i pro-palestyński. Kilka dni temu polski dziennikarz i wspaniały znawca spraw na Bliskim Wschodzie Paweł Rakowski tak skomentował tragizm sytuacji w jakiej znalazł się saudyjski książę koronny:

Blinken na spotkaniu z MBS-em (Muhammad ibn Salman – przyp. ML) w Rijadzie. Najbardziej szkoda MBSa w tej wojnie. Teraz każdy widzi jaki jest i był ten prawdziwy Bliski Wschód. W KOŃCU pojawił się Arab i muzułmanin, który ma wizje, możliwości i czas na to, aby dokonywać historycznych reform i wypchnąć ten region z ciemnoty i radykalizmu. No ale realia są takie jakie są (…) Niewykluczone, że gdyby normalizacja przeszła, konflikt arabsko-izraelski oficjalnie byłby zakończony.

Co więcej widać, że obecna eskalacja sytuacji w Gazie doprowadziła do kolejnego zbliżenia Rijadu z Teheranem, a wydaje się że dla Izraela nie ma nic bardziej groźnego od połączenia możliwości finansowych Arabii Saudyjskiej oraz zdolności militarnych Iranu, w sojuszu wysuwającym grot włóczni w kierunku Tel-Awiwu. Już w zeszłą środę doszło do rozmowy i wspólnego oświadczenia niegdysiejszych zagorzałych wrogów, Prezydenta Iranu Ebrahima Raisiego i księcia ibn Salmana na temat „potrzeby zakończenia zbrodni wojennych przeciwko Palestynie” jak wskazywały w komunikacie podsumowującym rozmowę irańskie media. Ponadto saudyjski następca tronu miał powiedzieć, według oświadczenia agencji prasowej z Rijadu, że:

 „Podejmuje wszelkie możliwe wysiłki w komunikacji ze wszystkimi międzynarodowymi i regionalnymi partnerami, aby powstrzymać trwającą eskalację konfliktu”.

Hezbollah i Iran na wysuniętych pozycjach

Tuż po dokonaniu bezpardonowej zbrodni na terytorium Izraela rozpoczęła się mobilizacja sił IDF, które miałyby według Tel-Awiwu posłużyć do pacyfikacji strefy Gazy i ostatecznej likwidacji Hamasu, co zresztą wydaje się być fizycznie niemożliwe, choćby ze względu na to, że przywódcy fundamentalistycznej organizacji żyją w Katarze. Jednocześnie wraz z rozwinięciem się IDF do natarcia na odciętą od świata palestyńską enklawę nasiliły się ataki Hezbollahu na cele położone w samym Izraelu. Nie są to przypadkowe działania organizacji radykalnych szyitów, a raczej skoordynowane z Teheranem ostrzeżenie o charakterze kinetycznym wymierzonym w armię izraelską. Jak na razie konflikt na granicy z Libanem chociaż zdecydowanie największy od wojny lipcowej z 2006 roku, to jednak wydaje się być kontrolowaną eskalacją po obu stronach. 

Po ataku na szpital baptystów Al-Ahli Arabi organizacja libańska wydała oświadczenie deklarując, że środa będzie „Dniem bezprecedensowego gniewu”. Wygląda na to, że granicą, której przekroczenie przez Izrael może spowodować rozpoczęcie kolejnej otwartej i pełnoskalowej wojny z Hezbollahem wspieranym przez Iran, jest rozpoczęcie operacji pacyfikacji strefy Gazy przez IDF. Jest to kolejna z przyczyn, dla których izraelskie wojsko ciągle siedzi w  blokach startowych i nie rusza do lądowej inwazji na prowincję palestyńską. Wspominany wcześniej dziennikarz Paweł Rakowski ocenia, że szyicka organizacja w Libanie może dysponować siłą dziesięciokrotnie większą niż brygady Al-Kassam, które dokonały mordu na izraelitach 7 października, a samo ramię zbrojne Hezbollahu ocenił jako: „boksera przygotowywanego do tylko jednej walki i to walki z Izraelem”.

Dla Tel-Awiwu otworzenie tego frontu może oznaczać uwikłanie się w krwawe i długie walki z silną organizacją. Trzeba pamiętać, że w Syrii, Libanie, Iraku, ale także Jemenie czy Bahrajnie działają dziesiątki bojówek silnie powiązanych z Iranem, które razem tworzą tzw. „oś oporu”. Jej zadaniem, w przypadku destabilizacji Izraela lub interwencji USA w którymś z państw islamskich, będzie walka o ostateczną desyjonizację regionu oraz likwidację wszelkich zachodnich wpływów w krajach wyznających religię Mahometa. Kolejne groźby wobec Izraela padają także z Jemenu, gdzie Abdel Malik Bareddine Al Houthi, przywódca jemeńskich Huti, uznał atak dronami i rakietami w kierunku Tel-Awiwu za możliwy i że dysponuje odpowiednimi możliwościami technologicznymi. W czwartek (19.10 – przyp. ML) w godzinach wieczornych z terytorium Jemenu wystrzelone zostały rakiety „cruise” oraz irańskie drony w kierunku Izraela, następnie zostały przechwycone przez amerykański niszczyciel USS Carney co może sugerować dalszą eskalację.

 Jak powiedział Hossein Amir-Abdollahian (MSZ Iranu): „Nie możemy pozostać obojętni na zbrodnie wojenne popełnione na ludności Gazy” po czym dodał, że izraelskie działania w strefie enklawy nie obejdą się „bez ponoszenia konsekwencji”. Te otwarte groźby ze strony Islamskiej Republiki Iranu, jasno pokazują że Persowie wyczuli słabość Tel-Awiwu i podnoszą temperaturę sporu do maksimum.  Jego stanowisko uległo zaostrzeniu, po tym jak kraje arabskie oskarżyły Izrael o dokonanie krwawej masakry za pomocą ostrzału rakietowego szpitala Baptystów w Gazie. Chociaż na chwilę obecną nie wiadomo, kto dokładnie odpowiada za tą tragedię, w której zginąć mogło nawet 500 osób, to już wiemy, że skutki tego ataku będą szczególnie negatywne dla Izraela, gdyż kraje Bliskiego Wschodu są przekonane, że to Tel-Awiw jest odpowiedzialny za cierpienia cywilów w palestyńskiej enklawie. Wydarzenie stało się politycznym paliwem dla Hosseina Amira-Abdollahiana, który na spotkaniu z Saudami w Dżedzie, jeszcze zaostrzył swoją retorykę: „Żądamy natychmiastowego i całkowitego bojkotu reżimu syjonistycznego przez kraje islamskie”. Oprócz tego zwrócił uwagę na konkretne działanie jakie mogą podjąć kraje arabskie względem „reżimu syjonistycznego”. Jak podaje irański serwis didbaniran.ir: 

„Minister Spraw Zagranicznych naszego kraju domagał się także natychmiastowego i całkowitego embargo nałożonego na reżim syjonistyczny przez kraje islamskie, embarga na ropę naftową wobec wspomnianego reżimu oraz wydalenia ambasadorów tego zbrodniczego reżimu z krajów mających powiązania z tym uzurpatorskim i fałszywym reżimem.”

Czyżby Iran był gotowy na zbrojną interwencję i rozpoczęcie wielkiej wojny na bliskim wschodzie, której celem byłaby likwidacja państwa Izrael? Wydaje się, że ten moment jeszcze nie nadszedł; póki co Teheran skupia się na działaniach hybrydowych wymierzonych w państwo syjonistyczne oraz jednoczeniu krajów islamskich wokół sprawy palestyńskiej, ale warto pamiętać, że dla Ebrahima Ra’isiego oraz całej perskiej elity, Izrael stanowi śmiertelne zagrożenie i jest celem numer jeden ewentualnej agresji, co również uwidacznia się w wypowiedziach Ajatollaha Chameneiego: „Jeśli zbrodnie reżimu syjonistycznego będą kontynuowane, nikt nie będzie w stanie powstrzymać muzułmanów i sił oporu”.

Jordania odwraca się od USA

Po dwóch tygodniach od terrorystycznego rajdu Hamasu w Izraelu widzimy, że akcja brygad Al Kassam (zbrojnego ramienia Hamasu – przyp. ML) wywołała bardzo poważne polityczne konsekwencje. Stany Zjednoczone, które z wielkim trudem tkały misterną sieć powiązań między krajami arabskimi i Izraelem, już dzisiaj mogą być uznane za największego przegranego tego konfliktu. Grozi im całkowita utrata swoich wpływów na bliskim wschodzie. Na środę (18.10) administracja amerykańska zapowiadała organizację szczytu w Ammanie, na którym mieli wystąpić król Jordanii Abdullah, prezydent Egiptu Sissi, prezydent autonomii palestyńskiej Abbas oraz prezydent USA Biden; prawdopodobnie celem spotkania miała być próba określenia ram porozumienia względem Palestyny po zakończonej wojnie-operacji, a planowany udział Abbasa może sugerować powrót do koncepcji rozszerzenia autonomii palestyńskiej na Strefę Gazy. Niestety po tragedii w szpitalu baptystów Al-Ahli Arabi spotkanie zostało odwołane, a państwa świata arabskiego (nawet te przychylne Amerykanom), zdecydowanie odwróciły się plecami do poczynań zarówno Teheranu jak i Waszyngtonu. 

Minister spraw zagranicznych Jordanii Ayman Safadi, decyzję o odwołaniu szczytu argumentował w taki sposób: „Nie ma sensu rozmawiać teraz o czymkolwiek poza tym, jak zatrzymać wojnę”.

Wypowiedź ta była zresztą uzupełnieniem stanowiska króla Abdullaha II, który według agencji Reuters “oskarżył Izrael o wybuch we wtorek w szpitalu w Gazie, w którym zginęło około 500 Palestyńczyków, stwierdzając, że to ‘wstyd dla ludzkości’ i wezwał Izrael do natychmiastowego zakończenia kampanii wojskowej przeciwko Gazie.” Stanowisko króla Jordanii wydaje się być zrozumiałe zważywszy na to, że w jego kraju już w tym momencie żyje 2 miliony Palestyńczyków i – zresztą tuż po ataku rakietowym na szpital w strefie Gazy – w Ammanie wybuchły potężne protesty przeradzające się w zamieszki pod ambasadą Stanów Zjednoczonych. Tego typu spontaniczne, masowe wiece poparcia dla Palestyny wybuchały w wielu miastach bliskiego wschodu takich jak Bejrut, w tureckiej Malatyi, Kairze czy szczególnie intensywne na zachodnim brzegu Jordanu, w autonomii palestyńskiej. 

Erdogan z gałązką oliwną

Swoją grę w tym konflikcie prowadzi także prezydent Turcji, Erdogan, który zdecydowanie potępił zachowanie Tel-Awiwu oraz dość stanowczo skrytykował postępowanie Waszyngtonu w tej sprawie:

Nasze wysiłki na rzecz zaprowadzenia spokoju zostały zakłócone przez wysłanie w ten region lotniskowców, odcięcie pomocy, kolektywne kary wobec ludności”

Znany ze swej przewrotnej natury względem zachodu prezydent Turcji, w ostrych słowach wypowiedział się na temat standardów przekazu medialnego jaki możemy obserwować od początku wojny i ustawiając siebie w pozycji obrońcy ludności cywilnej:

„Kraje zachodnie nie podjęły żadnych kroków poza dolaniem oliwy do ognia (…) Międzynarodowe media swoimi stronniczymi i obłudnymi publikacjami praktycznie rywalizowały o wybielenie masakry ludzi”.

Warto jednak pamiętać, że erdoganowski „humanitaryzm” nie ma zastosowania dla Kurdów zamieszkujących na terytorium Turcji, Syrii czy Iraku. Stambuł nie ma problemów z uderzaniem dronami czy też lotnictwem na infrastrukturę i cele cywilne, w których ofiarami – zupełnie jak w Strefie Gazy – zostają również niewinni ludzie. 

Chiny konsumują konflikt

Oczywistym było, że osłabienie pozycji USA na Bliskim Wschodzie, wynikające ze zbyt stanowczego poparcia udzielanego Tel-Awiwowi, spróbują wykorzystać Chińczycy. W początkowej fazie konfliktu nie zajmowali eksponowanego stanowiska, ale wraz z rozwojem sytuacji Pekin usztywnił swoje stanowisko i większym stopniu poparł dążenie krajów regionu do zakończenia wojny i uwolnienia Palestyńczyków z izraelskiej opresji:

„Chiny staną po stronie pokoju i sprawiedliwości oraz będą wspierać naród palestyński w jego słusznej sprawie, jaką jest ochrona jego praw narodowych”. –   powiedział szef dyplomacji Chin Wang Yi. Takie stanowisko Państwa Środka, to woda na młyn dla państw arabskich, które obecnie są nastawione mocno konfrontacyjnie i krytycznie wobec Izraela. 

Czy wybuchnie wielka wojna?

Pytanie o możliwą eskalację konfliktu wydają się być w pełni uzasadnione. Koalicja państw arabskich w obronie palestyńskiej ludności cywilnej wydaje się być na ten moment spójna, a dodatkowo obnażenie słabości Tel-Awiwu unaoczniło największym izraelskim oponentem, że da się pokonać państwo syjonistyczne. Kolejny raz obserwujemy również skutki słabnącej roli Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie. W 2021 roku cały świat oglądał ucieczkę amerykanów z Kabulu, która stała się jedną z bezpośrednich przyczyn podjęcia przez putinowską Rosję decyzji o inwazję na Ukrainę. Obecnie USA swoją słabość polityczną względem krajów arabskich, próbują zrekompensować pokazem militarnej potęgi, wysyłając flotę uderzeniową na Morze Śródziemne oraz organizując koalicję państw wspierających Izrael. 

Wydaje się, że punktem kulminacyjnym będzie moment w którym Izrael rozpocznie inwazję lądową na Strefę Gazy. Zarówno irackie i irańskie milicje, jak i Hezbollah, jednoznacznie i z determinacją  podkreślają, że próba pacyfikacji palestyńskiej enklawy będzie powodem do rozpoczęcia pełnoskalowych działań wojennych. Ruch ze strony Izraela może ostatecznie spowodować efekt politycznego domino, w którym kolejne organizacje islamskie oraz państwa będą dołączać do antyizraelskiej koalicji, tym razem już nastawionej na kinetyczne starcie z powierzchni ziemi państwa syjonistycznego. Zdeterminowany wydaje się być Iran i ewidentnie jego politycy z dużym ukontentowaniem spoglądają na obecną sytuację w regionie, dużo sobie po niej obiecując. 

Czy w takim razie Tel-Awiw, nad którym coraz wyraźniej wisi miecz Damoklesa, będzie w stanie zrezygnować z inwazji IDF-u przeciwko Hamasowi, a tym samym przyznać się do kompromitującej porażki? Wydaje się, że dla Netanjahu i jego rządu takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę. Im dłużej Izrael będzie toczył wojnę, tym paradoksalnie większe szanse na ocalenie własnej skóry w rozumieniu politycznym. Trzeba pamiętać, że za hańbiącą dla służb i IDF porażkę w sobotę 7 października, odpowiada przede wszystkim obecny prawicowy gabinet. Obecna sytuacja, w której premier Izraela może się kreować na obrońcę narodu przed hordami terrorystów i wrogów zewnętrznych, a także związana z tym wojskowa cenzura mediów, pozwala na utrzymanie się kliki Netanjahu i odwleczenie na jakiś czas możliwych rozliczeń ze względu na ich niekompetencje. 

Jeżeli premier Izraela postawi na swoim, a z najnowszych informacji wynika, że również administracja Joe Bidena wyraziła poparcie dla lądowej operacji zaczepnej względem Hamasu w Strefie Gazy, to wszystko tak naprawdę będzie zależało od Teheranu. To Iran jest nastawiony najbardziej konfrontacyjnie, grozi Izraelowi okrutnymi konsekwencjami i sukcesywnie wciąga kolejne państwa do swojej antyizraelskiej koalicji. 

Z czasem , w związku z wybuchem jeszcze gorętszych nastrojów antysyjonistycznych w krajach arabskich po eksplozji baptystycznego szpitala, Departament Stanu wydał globalne ostrzeżenie dla obywateli w związku z możliwymi atakami terrorystycznymi i nakazał swoim obywatelom opuścić Liban, a w międzyczasie Izrael wycofał swoich dyplomatów z Bahrajnu, Jordanii, Maroka i Egiptu. Działania tego typu raczej nie oznaczają deeskalacji w stosunkach między zwaśnionymi stronami na bliskim wschodzie, a raczej sugerują brutalizacje konfliktu i coraz to bardziej rosnące zagrożenie dla cywili.

Niestety naród palestyński, jest tylko przedmiotem targów dyplomatów wszystkich opcji politycznych, występujących na geostrategicznej szachownicy. Ich społeczność służy jako strategiczne paliwo, którym można podsycać konflikty w regionie, a ich los jest ściśle skorelowany z  brutalną grą interesów pomiędzy stronami. Myślę, że nieszczęśnicy z Gazy po raz kolejny posłużą do realizacji nikczemnych celów światowych polityków; byt nie poprawi się, a przyszłość będzie rysowała się w jeszcze  ciemniejszych niż nawet dotychczas barwach. 

Musimy pamiętać, że sami Palestyńczycy są chyba największymi ofiarami Hamasu, ponieważ z jednej strony to oni zostali ukarani za zbrodnie fundamentalistycznej organizacji, a z drugiej strony z braku jakichkolwiek innych perspektyw i mając w pamięci śmierć czy wypędzenie własnych rodzin, są na zasadzie Syndromu Sztokholmskiego skazani na wspieranie dżihadystów, bo tylko dzięki nim mogą dokonać vendetty na okupantach. Chociaż tragedia narodu palestyńskiego trwa już dziesięciolecia, nadal nie ma realnej opcji na zakończenie tego konfliktu. Próby podejmowane przez różne strony w regionie, jak np.  Arabska Inicjatywa Pokojowa  z 2002 roku nie osiągnęły wiele w tej materii. Problem prawdopodobnie polega na pozornej oczywistości rozwiązania tego konfliktu przez tzw. “rozwiązanie dwupaństwowe”. Nie uznaje tego pomysłu bowiem przede wszystkim sam Izrael, zwłaszcza rządzony przez koalicję prawicowych partii. Mimo wszystko, pewne nadzieje można wiązać zarówno z działalnością Muhammada Bin Salmana, który przed wybuchem konfliktu w Gazie był jednym z orędowników stabilizacji sytuacji w Palestynie oraz poprawy relacji Izraela ze światem arabskim, a także z możliwymi naciskami Waszyngtonu na Tel-Awiw. W dzisiejszym (20.10.2023 – przyp. ML) orędziu do narodu amerykańskiego, prezydent Joe Biden wygłosił budujące oświadczenie, w którym zawarł piękną, chociaż na ten moment chyba surrealistyczną ideę:

Jak powiedziałem w Izraelu, choć jest to trudne, nie możemy rezygnować z pokoju. Nie możemy zrezygnować z rozwiązania dwupaństwowego. Izrael i Palestyńczycy w równym stopniu zasługują na życie w bezpieczeństwie, godności i pokoju.

Papież nawołuje do pokoju

W tym dyplomatyczno-militarno-humanitarnym chaosie stanowisko Watykanu pozostaje nieco niezauważone, chociaż nie można nazwać go nieistotnym. Oczywistym jest, że od pierwszych dni terroryzmu i reakcji Izraela papież wzywa do modlitwy o pokój. Opowiedział się za prawem Izraela do obrony przed terroryzmem, ale – jakby czując, że spirala nienawiści nikomu nie wyjdzie na dobre – przypomina że „poszanowanie praw człowieka i humanitaryzm powinno być ponad wszystkim„. W rozmowie telefonicznej z proboszczem katolickiej parafii w Gazie, który szczęśliwie przebywa z wiernymi poza strefą walk, w Betlejem, zapewnił o modlitwie i solidarności; w ostatnich dniach (18.10 – przyp. ML) wezwał wszystkie strony do „złożenia broni i wsłuchania się w krzyk rozpaczy ubogich, ludzi oraz niewinnych dzieci” przypominając, że „wojna nie rozwiązuje żadnych problemów a jedynie sieje zniszczenie i śmierć, wzmaga nienawiść i mnoży zemsty„. Wartym odnotowania jest fakt, że Światowy Kongres Żydów zaapelował do papieża o pomoc w uwolnieniu jeńców przetrzymywanych w charakterze zakładników przez Hamas. Pamiętajmy, że papież Franciszek odegrał ważną rolę w pośrednictwie dyplomatycznym które doprowadziło do wielkiej wymiany jeńców pomiędzy Ukrainą a Rosją, w której z niewoli zostali zwolnieni m.in. dowódcy heroicznej obrony Azowstali i całego Mariupola. Na niezwykle odważny apel zdobył w tej sprawie wcześniej zdobył się kardynał Pizzaballa, łaciński patriarcha Jerozolimy; zapowiedział, że jest gotowy dobrowolnie oddać się w niewolę Hamasu w zamian za jeńców:

Nie będzie to problemem, jeśli dzięki temu dzieci będą mogły się uwolnić i wrócić do domu.

Watykański Sekretariat Stanu zresztą zapowiedział próby mediowania w sprawie uwolnienia jeńców, ale podkreślił też, że Hamas jest „trudnym” partnerem jeśli chodzi o rozmowy.

Marcin Lupa
Marcin LupaAbsolwent Wydziału Prawa i Administracji UWr poświęcający swój czas wolny na rekonstrukcję historyczną przedwojennego Wojska Polskiego oraz studiowanie historii XX wieku. Z zamiłowania biegacz i miłośnik górskich wędrówek, interesujący się geopolityką, astronomią, muzyką, książkami (od biografistyki i literatury faktu po klasyki fantastyki) i filmami wojennymi.