Nasza postawa jest kwestią powagi, z jaką traktujemy Objawienie i tradycję, której filary stanowią przecież świadectwa świętych Pańskich. Ten wywołany przez sekularyzację zanik łączności obyczajów z ich religijnym rdzeniem stwarza mnóstwo sytuacji, które są niezwykle niebezpieczne dla naszego moralnego życia. Oczywiście zmieniający się świat może wymagać redefinicji naszych postaw. Nie należy się tego bać. Logos zdolny jest wcielić się w każdą kulturę, a wcielając się, dokonuje jej wewnętrznej przemiany – mówił Dariusz Karłowicz w wywiadzie dla „Azymutu”.
Izabela Żmudka, Piotr Dardziński: W tym roku świętego Mikołaja można było spotkać już… w połowie października. Po Zaduszkach jego obecność w reklamach w sposób lawinowy zaczęła narastać. Czy to jednak nie za wcześnie? A może istnieje jakiś inny, „świecki” Mikołaj?
Dariusz Karłowicz: Problem nie jest błahy. Pojawia się bardzo poważna kwestia, jak odnosić się do różnych postaci sekularyzującej się kultury. Jedna strona medalu wygląda tak, że w Adwencie, w rytm technokolęd, po supermarketach spacerują skąpo ubrane dziewczęta udające św. Mikołaja. Druga, że na kartkach wysyłanych przez polskie firmy w okresie Bożego Narodzenia bardzo rzadko pojawiają się jakiekolwiek symbole religijne. Raz więc czuję, że ktoś sobie ze mnie drwi, bez odrobiny taktu wykorzystując elementy związane z sacrum i obyczajem, mocno się do niego odwołującym, a potem jestem zaskoczony, gdy na kartkach czytam wyłącznie życzenia noworoczne, a symbolika obrazków jest monotonną kombinacją elementów, za wszelką cenę unikających jakichkolwiek religijnych skojarzeń.
Można chyba jednak wykorzystywać w reklamach postać św. Mikołaja w jakiś sposób…
Mam wrażenie, że dzisiaj nie jest on przedstawiany jako święty nauczyciel dobroczynności i miłosierdzia, ale raczej jego radykalne zaprzeczenie, coś w rodzaju bóstwa zimowego marketingu.
Święty Mikołaj stał się synonimem zakupów. Jest on raczej uosobieniem obrotnego subiekta niż symbolem wielkodusznej ofiarności. A trzeba przecież pamiętać, kto to był: biskup, święty, wielki świadek Bożego miłosierdzia.
Mikołaj wciąż jednak w tych reklamach prezentowany jest jako święty, co to znaczy?
W handlu często funkcjonuje on jako „Dziad Mróz”, a mówi się o nim święty w takim samym sensie, jak robi się „świąteczny” dodatek do pisma pornograficznego. To już jest całkiem zsekularyzowana świętość, wyłącznie językowa, a nie chrześcijańska.
Kiedyś chrześcijanie zapożyczali elementy pogańskiej ikonografii, nadając jej chrześcijański sens. Dziś często musimy mierzyć się z procesami o odwrotnym wektorze.
Czy to oznacza, że chrześcijanie powinni kontestować tak zwanego św. Mikołaja i święta, które stały się świętem promocji?
Sprawa ze św. Mikołajem to doskonała ilustracja, jak trudno jest stwierdzić, co stanowi ornament, na który można machnąć ręką, a co twarde jądro, którego nie wolno nam porzucić bez sprzeniewierzenia się Objawieniu.
Natura ludzkiego poznania jest taka, że abyśmy mogli poznać Słowo, musiało się ono wcielić, dzięki temu boskość i świętość możemy poznać poprzez rzeczywistość zmysłową. Pamiętajmy, że Słowo wcieliło się również w konkretny czas, język i kulturę. Nie ma i nigdy nie było jakiegoś czystego chrześcijaństwa, bo nie ma chrześcijaństwa bez ludzi – a ci zawsze mówią jakimś językiem, należą do jakiejś kultury. Nie można się dziwić, że z perspektywy indywidualnej niezwykle trudno rozróżnić to, co stanowi ornament, od tego, co stanowi istotę.
Dzisiaj, w dobie sekularyzacji, wiele rzeczy, które do tej pory były często elementami chrześcijańskiego obyczaju, traci swoje odniesienie do tego religijnego – związanego z Logosem – centrum. Problem polega oczywiście na tym, że nie wszystkie, nie w jednakowym tempie, nie wedle jednolitej zasady itd. To tworzy nieprawdopodobną niejasność sytuacji. Potrafię sobie bowiem wyobrazić, że ktoś wysyła kartki ze św. Mikołajem, i to jest ciągle ten sam św. Mikołaj, o którym myślę z szacunkiem i podziwem, i że posługuje się jego wizerunkiem w sposób, który w niczym nie uwłacza pamięci wielkiego świętego. Ale też jest możliwy Mikołaj taki jak ten, który dwa lata temu straszył z plakatów ulicznych, a który był jakimś rozerotyzowanym starcem, raczej zresztą smutnym niż śmiesznym.
Takie są czasy – może św. Mikołaj też powinien się dostosować do nowej rzeczywistości? Oburza nas w życiu wiele innych poważniejszych spraw, ale nie wszystko jesteśmy w stanie zmienić.
Nasza postawa jest kwestią powagi, z jaką traktujemy Objawienie i tradycję, której filary stanowią przecież świadectwa świętych Pańskich. Ten wywołany przez sekularyzację zanik łączności obyczajów z ich religijnym rdzeniem stwarza mnóstwo sytuacji, które są niezwykle niebezpieczne dla naszego moralnego życia. Oczywiście zmieniający się świat może wymagać redefinicji naszych postaw. Nie należy się tego bać. Jak powiedziałem, Logos zdolny jest wcielić się w każdą kulturę – a wcielając się, dokonuje jej wewnętrznej przemiany.
Dlatego nie należy obrażać się na to, co przychodzi. Naszym zadaniem jest wierne tłumaczenie Słowa na kolejne języki, kultury i obyczaje. W pewnym sensie każde pokolenie Polaków musi powtórnie przetłumaczyć Ewangelię na polski. Oczywiście pełna wierność obowiązuje nas wyłącznie wobec Objawienia. Wierności Kościołowi nie należy mylić z wiernością wobec architektonicznego stylu, w jakim budowano kościoły. Oczywiście za hasłem dostosowania się do nowej rzeczywistości często kryje się pokusa sfałszowania treści Objawienia. Chrześcijanie muszą być czuli na takie „drobnostki”.
Kiedy mówimy o rzeczach błahych, to można się zastanowić, jak drobną sprawą była to, czego wymagano od chrześcijan w starożytnym świecie, grożąc im w przypadku odmowy śmiercią.
Urzędnik rzymski prosił mianowicie o prosty gest lojalności wobec cesarza. To była lojalność, której wymiar religijny można było w zasadzie zignorować. Działo się to w czasach, kiedy sami cesarze swoją boskość traktowali z dużym dystansem, a z pewnością dotyczyło to wielu obywateli i samych urzędników. Czy nie chodziło o nic nie znaczący gest posypania jakichś pachnideł na ogień? Część urzędników gotowa była zresztą wystawić odpowiednie papiery bez tego obrzędu. Dlaczego chrześcijanie mimo to odmawiali?
Dlaczego akurat tu nie stosowali logiki „co cesarskie cesarzowi”, chociaż groziła za to śmierć? Co takiego było w tej „drobnej” sprawie, że woleli umierać? Otóż dla chrześcijan nieprzekraczalną jest granica idolatrii.
Starożytni mieli świadomość, że bez szkody – ba, z ogromną korzyścią dla wiary – mogą uczestniczyć w różnych wymiarach kultury pogańskiej. I chodzi tu nie tylko o Platona czy Arystotelesa. Klemens Aleksandryjski pisał, jak zachować się w łaźni czy na ucztach. Tertulian pokazywał poganom, że spotkać mogą wyznawców Chrystusa na rynku, wspólnie z nimi handlować, uczyć się od nich, ale nie mogą żądać od nich aktu uznania boskości kogokolwiek poza Bogiem Najwyższym, bo wtedy będą musieli powiedzieć nie.
Daleki jestem od twierdzenia, że akurat spór o św. Mikołaja może być rozstrzygający, ale moim zdaniem nie brakuje dzisiaj podobnych konfliktów, z jakimi spotykali się starożytni chrześcijanie, i muszę przyznać, że niepokoi mnie karlejąca świadomość konfliktu chrześcijaństwa ze światem. Jeśli nauczymy się machać ręką na różne dylematy chrześcijańskiego sumienia, argumentując, że takie mamy czasy, że wszystko się zmienia, to prostą konsekwencją jest utrata tożsamości.
W jaki sposób rozpoznać więc granicę, której nie wolno nam przekraczać?
Jest ona dość czytelna, to właśnie granica idolatrii, czyli bałwochwalstwa. Brzmi to niesłychanie archaicznie, ale sprawa jest bardzo prosta. Chodzi o stwierdzenie, co jest zasadą przewodnią dla naszego życia. Uznanie, że jest nią coś innego niż Bóg w Trójcy Jedyny, oznacza po prostu złamanie pierwszego przykazania.
Będzie to wyraźne w sytuacji radykalnych konfliktów, ale tu chodzi o obyczaje…
Nie lekceważmy obyczaju. To jasne, mamy być wierni treści, nie ornamentowi, Słowu, a nie sposobowi wyrazu, Bogu, nie Boskiej Komedii, Wcieleniu, a nie wigilijnemu menu. Ale też pamiętajmy, że wielu z nas dociera do Treści poprzez ten – zgoda, przemijający – ornament.
Dlatego nie widzę powodu, by należało podkładać ogień czy tęsknić za barbarzyńcą, który wszystko zniszczy, oddzielając wreszcie rzeczy istotne od spraw drugorzędnych i przemijających. To mrzonka.
Nie należy lekceważyć obyczaju, i dlatego też nie ma powodu ukrywać, kiedy nas coś boli, kiedy uważamy, że w swojej łapczywości kultura masowa przekroczyła granicę dobrego smaku.
Odwaga wyrażania stanowczych ocen jest ważna także w przypadku obyczajów. Nie ma tu prostych rozwiązań, ale nie ma też powodu, żeby nie dawać wyrazu swemu niezadowoleniu. Odnoszę wrażenie, że często mamy do czynienia z taką trwożliwą aprobatą, która prowadzi do zwiększenia, zamiast zmniejszenia liczby konfliktowych sytuacji.
Przypomina mi to trochę zachowanie dyrekcji jednej z kolejek podwarszawskich, która po 1989 roku zaprosiła graficiarzy, żeby pomalowali pociągi, bo wydawało jej się, że jak już mamy wolność, to musimy też mieć wymalowane wagony. Ponieważ nie było dużo tych graficiarzy, to żeby ich zmobilizować, zorganizowano nawet konkurs, no i udało się! Przecież to jest komiczne.
Wielu chrześcijan przejętych logiką sekularyzacji, która do tego rozumiana jest zupełnie fatalistycznie, działa tak, jakby chcieli ją przyspieszyć. Tymczasem wydaje mi się to niezrozumieniem faktu, że obyczaj tak głęboko wrasta w nasze dusze, że niszcząc ornament, możemy zniszczyć to, co święte.
Mówimy o żywych ludziach, stąd trudno w każdym przypadku wyraźnie wskazać, gdzie przebiega granica między rdzeniem a dodatkiem. Dlatego czasem – czasem, a nie zawsze – warto bronić również tego, co zdaje się drugorzędne. Problem polega na tym, że radykalizm ocen myli się z radykalnymi środkami obrony. Większość ludzi boi się posądzenia o autorytaryzm. Ten lęk jest tak wielki, że chrześcijanie lękają się przeciwstawiać nie tylko tym sytuacjom, w których obraża się smak czy instrumentalizuje drogie im elementy kultury chrześcijańskiej, ale i wtedy, gdy dotyczy to samego Chrystusa.
Ale ci, którzy obrażają Chrystusa, nie mają poczucia naruszenia sacrum, ponieważ, jako osoby niewierzące i żyjące w zsekularyzowanym świecie, nie skorzystali z jego symboli, a nawet często nie nazywają tego symbolem, ale elementem kodu kulturowego – czegoś, co jest rozpoznawalne, ale nieposiadające już pierwotnego znaczenia. Nie ma się więc o co obrażać, bo św. Mikołaj nie jest żadnym świętym, lecz elementem kampanii reklamowych.
To prawda, że zamęt, spowodowany przez istnienie ogromnej „masy upadłościowej” cywilizacji chrześcijańskiej, sprawia, że w kulturze trudno dziś ustalić jakieś niewątpliwe prawa własności. W świetle prawa nie mamy żadnych szans. Nie ma przecież możliwości zarejestrowania znaku towarowego św. Mikołaja czy praw autorskich do jego historii. Dzięki ewangelizacji kultury symbole stały się wspólnym dziedzictwem, co oczywiście wiązało się także z ryzykiem rozmycia znaczenia tych symboli, co z kolei nam teraz utrudnia życie.
Zresztą nie ma powodu się łudzić, że kiedykolwiek było inaczej. Nawet w czasach dominacji chrześcijaństwa istniało wiele takich obszarów, których chrześcijański charakter był dość wątpliwy – ba, być może nawet wówczas dużo trudniej było zobaczyć wyraźne kontury granic. Każda epoka ma swoje kłopoty – w przeszłość odeszły te, które łączyły się z hipokryzją. Przecież de Sade przekonywał swoich czytelników, że w jego dziełach chodzi tylko o obronę znękanej cnoty. Dziś jego uczniowie przynajmniej nie udają chrześcijan.
Dlatego jestem daleki od tezy, że jesteśmy tymi „najbiedniejszymi” chrześcijanami w historii, a nawet jestem pewien, że tak nie jest. Jeśli zaś zaakceptujemy redukcję całej rzeczywistości do kultury i założymy, że nic jej nie przekracza, to oczywiście przy pomocy takiego argumentu-cepa da się udowodnić, że nie ma niczego poza kulturą.
Czy można więc zrozumieć znaczenie świąt Bożego Narodzenia bez zgłębiania tajemnicy wcielenia się Logosu? Przecież do wigilii zasiadają także niewierzący i jest to już również świecka tradycja.
W zasadzie wtedy jest to zwykła kolacja. W przypadku tego typu zwyczajów o ich charakterze przesądza wewnętrzne nastawienie tych, którzy biorą w nich udział. To nie jest sakrament, gdzie wewnętrzne nastawienie szafarza nie ma wpływu na fakt przeistoczenia. Jeśli chodzi o wigilię, to jest to spotkanie albo na pamiątkę narodzenia Pańskiego, albo nie – i właściwie na tym koniec.
Z drugiej strony w tych bożonarodzeniowych zwyczajach, które w wielu przypadkach już zeświecczały, pozostał jednak jeszcze element czegoś wspaniałego. Nie jest łatwo tak po prostu zaprzeczyć cudowi wigilijnej nocy. Mam nieraz wrażenie, że to lekarstwo, nawet jeśli zwietrzało i nie leczy już ciężkich chorób duszy, to ciągle sprawia, że ludziom jest trochę lżej.
Ale niestety problem nie polega tylko na tym, że niewierzący jedzą tzw. wigilię. Bo to nie jest problem. Kłopot w tym, że my musimy uczestniczyć w różnych parodiach wigilii. Czy nie irytuje Państwa, gdy szuka się pretekstu do zrobienia przed świętami imprezy, którą nazywa się opłatkiem, a są to zwykłe biurowe bibki, które niestety przypadają na koniec Adwentu?
I co wtedy robić…
Chyba nie chodzić – co nie zawsze jest proste – no, bo dobre stosunki w interesach, szef itd. W jakimś sensie chodzi tu o problem odwagi, pewnego rodzaju świadectwa…
… może bardziej o odwagę wskazania niekonsekwencji. Opłatkiem łamiemy się po raz pierwszy w czasie wigilii lub ewentualnie po niej, i wówczas zwyczaj ten jest wpisany w jakiś porządek. Nie nazywajmy więc biurowych imprez opłatkiem, bo Adwent zamienia się wówczas w realizację strategii integrowania pracowników w firmie.
Zgoda, ale z drugiej strony nie warto przecież umierać za choinkę. Są takie rzeczy, które z pogaństwa przyszły i do pogaństwa wrócą. Nie chcę udawać, że mam jakiś prosty sposób na rozwiązanie tych dylematów. Nasza rozmowa jest bardzo dobrym dowodem na to, jak rzadko takie tematy się porusza. Przecież można sobie wyobrazić, że chrześcijanie zasugerują swoim kolegom, by opłatek odbywał się po świętach. Byłaby to okazja do dyskusji i propozycja rozwiązania, które najprawdopodobniej jest do przeprowadzenia.
Mamy więc Adwent, a św. Mikołaj w minispódniczce biega po supermarkecie, zasłuchany w puszczane przez głośniki kolędy. Czy reakcja na takie zjawiska nie będzie raczej ich dodatkową reklamą? Może właśnie chodzi o wywołanie skandalu?
Trochę przeceniamy skłonność do szokowania publiczności przez reklamę, która jest instytucją ze swej natury bardzo zachowawczą. Oczywiście istnieją kampanie, których celem jest wywołanie skandalu, ale jest to skandal kontrolowany, komercyjny. Reklama nie może zrobić niczego, co zniechęci klienta do produktu, dlatego jej zadziorność jest zdecydowanie przereklamowana.
Każdy skandal w reklamie jest skrupulatnie przemyślany, tak by nie przynosił szkody, bo w gruncie rzeczy chodzi o wywoływanie emocji pozytywnych. Takie działanie często łączy się z instrumentalizacją różnych rzeczy ważniejszych niż handel – w tym również tych, które znajdują się w rekwizytorni cywilizacji chrześcijańskiej. Jednak za ich pomocą nikt nie chce zmieniać świata, lecz nakłonić klientów do zakupów.
Oczywiście to nie jest przyjemne, gdy wszystko redukowane jest do rynku, ale ważniejsze jest pytanie, czy w tej sytuacji nic nie da się zmienić. Nasz fatalizm sprawia, że owszem, chcielibyśmy wygrać na loterii, ale nie kupujemy losu. Do tego, by oddziaływać na cywilizowanie języka reklamy, konieczne jest, byśmy zaczęli coś robić. Jeśli szlag mnie trafia, bo widzę profanowanie osoby św. Mikołaja, to nie warto ukrywać swej dezaprobaty.
Jest coś osobliwego w tym, że godząc się na różne przykre, ale wrastające w obyczaj zjawiska, do tego stopnia obojętniejemy, że w takich oburzających i spektakularnych wydarzeniach, jak zanurzenie krzyża w urynie, szansa na to, że ktoś zareaguje – poza zrytualizowanymi głosami kilku publicystów – jest rzeczywiście niewielka. Przekonano nas, że występne jest już samo niezadowolenie z takiego wydarzenia.
To dlatego w biurach ludzie wychodzą z założenia, że na kartkach świątecznych nie powinny znaleźć się symbole religijne, gdy tymczasem z zagranicy, z krajów często dużo bardziej zsekularyzowanych niż katolicka Polska, przychodzą kartki z reprodukowanymi obrazami Świętej Rodziny.
Być może paradoks ten ukazuje, że te obrazy wciąż jeszcze są u nas żywo związane z wiarą, ale czasami wydaje mi się, że bardziej pokazuje to, jak żałosnymi prymusami teorii sekularyzacji jesteśmy.
Krytykuje Pan fatalizm, ale czy rzeczywiście można liczyć na odwrócenie nieubłaganych, jak się wydaje, procesów?
Kiedyś wysłałem do mediów krótki list – protest przeciwko akcji jednej z ogromnych firm, która w kampanii reklamowej w skandaliczny sposób wykorzystywała symbolikę religijną. Z ochotą podpisało się pod nim mnóstwo ludzi, od lewa do prawa. I zadziałało. Jak się okazało, można było mocą jednego małego listu przekonać tę firmę, by zmieniła strategię prezentowania się klientom.
Opisałem tę historię w „Tygodniku Powszechnym”, namawiając redakcję – bezskutecznie zresztą – do przyznawania corocznej nagrody nietolerancji dla firm, których wyczyny są szczególnie rażące. Dostałem wtedy sporo listów. Jakaś pani z Kanady pisała mi, że u nich chrześcijanie nie wstydzą się protestować. Ona sama, gdy ją coś dotyka lub obraża, po prostu reaguje i uważa to za normalne.
Tak jest na całym świecie, my jednak, neofici naiwnie „obrażonej” liberalnej demokracji, sądzimy, że protestować nie wypada.
Wielkość liberalnych instytucji wyraża się właśnie w tym, że można dyskutować, poszukując formuły, która wszystkim pozwoli czuć się u siebie. I chodzi tu nie tyle nawet o prawo, ile o obyczaj, smak i takt. Tylko żeby tak się mogło stać, musimy śmiało współkształtować i uszlachetniać demokrację. Inaczej będzie się stawać coraz bardziej nieznośna.
A może wystarczy tylko unikać pewnych sklepów, wyłączać radio i telewizor, gdy emitowane są zbyt wcześnie świąteczne reklamy?
Tylko wtedy jest nam coraz trudniej żyć. Poza tym nie zawsze możemy sobie pozwolić na takie izolowanie, a skutkiem tego może być wyobcowanie ze współczesnego świata – dlaczego właściwie mielibyśmy to robić? Jeśli w codziennym życiu ludzie w wielu wypadkach potrafią zachowywać się w sposób delikatny i wyważony, kiedy wymaga tego sytuacja, to dlaczego nie mieliby robić tego również w odniesieniu do nas?
Zresztą, moim zdaniem, w większości przypadków producenci raniących nasze uczucia religijne reklam nie mają złych intencji. Sytuacja byłaby wbrew pozorom daleko prostsza, gdyby twórcy wspomnianego już billboardu ze Świętym Mikołajem goniącym panienkę chcieli obrazić chrześcijan. To po prostu zrobił jakiś kretyn, zaakceptował to inny kretyn, a pewna liczba obojętnych, zdezorientowanych albo trochę zastraszonych chrześcijan nie miała odwagi powiedzieć „stop” jeszcze w fazie realizacji.
To są proste mechanizmy. Firma wynajmuje agencję reklamową i płaci duże pieniądze, po to, żeby wszystko było dobrze. I nagle pan prezes – człowiek dbający przecież o swój wizerunek – po reklamie, za którą zapłacił słone pieniądze, otrzymuje list podpisany przez kilkanaście osób, które piszą, że prezes jest „cham i prostak”. Proszę się postawić w jego sytuacji. Co on ma zrobić? Ucieszy się? Pójdzie – jak to się mówi – na całość?
Otóż nie. On zwolni agencję albo zmieni strategię reklamową. Nie ma tu żadnej przemocy, dajemy jedynie wyraz własnym przekonaniom. Rzecz taka więcej się nie wydarzy, bo pan prezes będzie bardzo uważał. W końcu on przecież nie chce być skandalistą i nie zależy mu na opinii kontrowersyjnego. Właściciele agencji reklamowej też będą bardzo uważać, bo przecież chcą zarabiać pieniądze, a jedynie zaszła pomyłka – wydawało im się bowiem, że reklama jest dowcipna i zabawna, a tu stracili klienta.
Pod wieloma względami rzeczywistość, która nas otacza, jest dużo łatwiejsza do kształtowania, niż nam się wydaje. I nie chodzi tu o jakieś autorytarne sprawowanie władzy nad kulturą, ale o to, żeby rzeczy, które nas dotykają, można było po prostu zmienić.
Wystarczy usiąść z grupą przyjaciół i napisać uprzejmy protest: „Szanowna Pani Kierownik! Widujemy Panią co niedzielę w kościele. Zapewne będzie Pani zaskoczona informacją, że w Pani sklepie nieustannie w czasie Adwentu usłyszeć można kolędy, co wydaje nam się niestosowne…”.
Moim zdaniem dziewięćdziesiąt pięć procent kierowniczek zmieni kasetę. I dotyczy to nie tylko małego sklepu. Nie wierzę, że dyrekcja supermarketu po otrzymaniu kilkuset skarg nie wyłączy puszczanych w sklepie kolęd. Zrobi to już po kilkudziesięciu skargach i zdecyduje się na puszczanie Jingle Bells czy piosenki Kabaretu Starszych Panów Na całej połaci śnieg. Przecież jest wystarczająco dużo piosenek, które bez obawy można łączyć ze świeckim wymiarem całego tego zakupowego jarmarku.
A może warto jeszcze dodatkowo reklamować prawdziwego św. Mikołaja i zrobić z tą samą grupą przyjaciół kampanię reklamową, w której zachęcałby on do tego, żeby zamiast kupować sobie kolejne prezenty, ofiarować coś komuś, kto tego dużo bardziej potrzebuje?
Św. Mikołaj, o ile jest prawdziwy, to jest niewidoczny i pomaga innym ludziom w sposób bezinteresowny. Trudno mu robić reklamę. I o takiego św. Mikołaja się nie boję.
W ogóle nie jestem fatalistą i nie wierzę w nieodwracalność albo nieuchronną dynamikę tego typu procesów. Do tego wszystkiego wciąż spotykamy osoby z krwi i kości, które są współczesnymi św. Mikołajami. Mam tu na myśli takie osoby jak siostra Małgorzata Chmielewska czy Janina Ochojska. Im więcej będzie takich ludzi, tym mniej będziemy się martwić losami Dziada Mroza.
Esej został opublikowany w „Azymucie” – redagowanym przez Instytut Tertio Millennio od kwietnia 1998 do maja 2003 roku comiesięcznym dodatku religijno-społecznym do „Gościa Niedzielnego”.
Zdjęcie (edytowano – rozmycie): Coca-Cola Santa 1931; autor: Miel Van Opstal, CC BY 2.0, flickr.com