Kłótnia między Wołodymyrem Zełenskim a Donaldem Trumpem i J. D. Vancem to coś więcej niż kolejny polityczny incydent – to starcie dwóch wizji zakończenia wojny, które ukazało rosnącą przepaść między Ukrainą a USA. Wystarczy jednak na moment odsunąć emocje (Jr 17, 9) by dostrzec, jak bardzo niektóre reakcje na to wydarzenie rozmijają się z rzeczywistością. Wynika to z fundamentalnego niezrozumienia interesów obu stron.
Na wstępie muszę zaznaczyć pozycję, z jakiej wychodzę. Znajduje ona odzwierciedlenie w słowach i czynach administracji Trumpa:
Stany Zjednoczone są bardziej zainteresowane pokojowym zakończeniem trwającej wojny niż samą wygraną Ukrainy lub Rosji.
USA nie szukają pokoju osiągniętego pokonaniem Rosji na polu bitwy, czego dowodzą słowa Keitha Kelloga, specjalnego wysłannika USA na Ukrainie: „Nie da się wyjść z tej wojny przez zabijanie” oraz słowa Marco Rubio, wypowiedziane w wywiadzie dla CNN kilka godzin po nieszczęśliwym spotkaniu w Białym Domu:
„Mogę wyjawić, co powiedział mi jeden z [europejskich] Ministrów Spraw Zagranicznych, ale nie zdradzę jego tożsamości. Według niego wojna potrwa jeszcze rok, a wtedy Rosja poczuje się tak osłabiona, że będzie błagać o pokój. To oznacza kolejny rok zabijania, kolejny rok umierania, kolejny rok zniszczeń – i moim zdaniem nie jest to realistyczny plan”.
Tak więc według Rubio, gdyby wojna była kontynuowana, jej zbrojne zakończenie w rok to scenariusz, który nie ma szans na realizację.
Stany Zjednoczone pozycjonują się mimo wszystko po stronie Ukrainy, choć może się wydawać, że jest inaczej.
Donald Trump w czwartek przedłużył sankcje na Rosję, ponadto można przywołać jego agresywną, antyirańską (gdzie Iran jest synonimem panującego tam reżimu ajatollahów, nie społeczeństwa) politykę. Iran jest przecież strategicznym partnerem Rosji, co uwydatnia zwłaszcza niedawno podpisany 20-letni Traktat pomiędzy Moskwą a Teheranem. „Umowę minerałową”, stanowiącą swego rodzaju gwarancję bezpieczeństwa przez związanie interesów i rozpoczęcie konkretnej kooperacji Waszyngton-Kijów, również zaproponowały Stany i zgodziły się na jej modyfikację, tak że kwestia podpisu stała się formalnością. Do tego Trump w swoim (często mało eleganckim) tonie nie przeczy temu, że Rosja jest agresorem (co podkreślił w rozmowie z Biranem Kilmeade z Fox News), ale raczej zaznacza, że jego zdaniem Ukraina i Europa (jako synonim Unii lub europejskich państw NATO) swoją nieostrożną dyplomacją doprowadziły do momentu, w którym Rosja uznała, że inwazja na Ukrainę jest nie tylko możliwa, ale być może nawet – według niej – konieczna. Podam dla kontekstu tylko kilka faktów.
Po pierwsze, podczas poprzedniej kadencji Trumpa Rosja nie zaatakowała Ukrainy, nawet wtedy, gdy administracja USA zaczęła ją uzbrajać. Po drugie, Rosja od kiedy tylko taka kwestia jest „na stole” (a jest od 2008 roku), mówiła, że nie dopuści do członkostwa Ukrainy w NATO. Po trzecie, jeszcze przed 2022 między Ukrainą a NATO istniało praktyczne zbliżenie w postaci wspólnych projektów, działań, a nawet ćwiczeń – chociażby w rejonie Odessy. Po czwarte, chyba najważniejsze: Unia nie wykazywała żadnej gotowości do walki (lub nawet potencjału do niej), a prezydent Joe Biden w grudniu 2021, ponad 3 miesiące przed inwazją, zapowiedział, że „wysłanie amerykańskich wojsk na terytorium Ukrainy w przypadku inwazji Rosji nie wchodzi w grę”. Nie oznacza to oczywiście, że inwazja Rosji była usprawiedliwiona, dobra, legalna – oznacza jednak, że była do przewidzenia.
Różne cele rezolucji w ONZ
24 lutego 2025 roku na Forum Ogólnym Organizacji Narodów Zjednoczonych (ZO ONZ) głosowano nad dwoma rezolucjami w związku z trzecią rocznicą pełnoskalowej inwazji rosyjskiej na Ukrainę. Słowem przypomnienia: ZO ONZ głosuje większościowo, a jego rezolucje są niewiążące i mają charakter rekomendacji prezentujących globalne odczucia na jakiś temat. Ważniejsze są te podejmowane przez Radę Bezpieczeństwa (RB), ponieważ mają charakter zobowiązujący kraje członkowskie, a także moc sprawczą, na przykład w zakresie autoryzacji lub wręcz prowadzenia działań militarnych (jak na przykład wojna koreańska w latach 1950-1953), ale trudniej je wprowadzić. Spośród 15 członków (5 stałych i 10 rotacyjnych) należy zebrać 9 głosów „za”, a do tego członkowie stali (Rosja, USA, Francja, Wielka Brytania i Chiny) mogą zastosować prawo weta.
Wspomniane rezolucje zgłosiły Ukraina i Stany Zjednoczone. Rezolucja ukraińska, poparta przez kraje europejskie, w tym Polskę, była jednoznacznym potępieniem rosyjskiej agresji. Dokument ten określał wojnę jako „pełnoskalową inwazję na Ukrainę dokonaną przez Rosję” i wzywał do „natychmiastowego, pełnego i bezwarunkowego wycofania sił rosyjskich” z międzynarodowo uznanych granic Ukrainy. Podkreślał, że żadne przejęcie terytorium w wyniku groźby lub użycia siły nie będzie uznane za legalne, oraz wzywał do wdrożenia wcześniejszych rezolucji ONZ potępiających działania Rosji. Była to propozycja stanowcza, jasno wskazująca Rosję jako agresora i stawiająca na bezdyskusyjną obronę suwerenności oraz integralności terytorialnej Ukrainy. Rezolucja została ostatecznie przyjęta przez Zgromadzenie Ogólne stosunkiem 93 głosów za i 18 przeciw – wśród przeciwników znalazły się m.in. USA i Rosja, co część komentatorów określiła jako narodziny Nowej Osi Zła (sic!). Ponadto 65 krajów zdecydowało się wstrzymać od głosu.
Rezolucja amerykańska, w swojej pierwotnej formie, miała charakter neutralny i ogólny. Nie wspominała o „inwazji” ani nie określała Rosji jako agresora, odnosząc się jedynie do „tragicznej utraty życia w konflikcie Federacji Rosyjskiej z Ukrainą”. Koncentrowała się na wezwaniu do „trwałego pokoju” oraz „szybkiego zakończenia konfliktu”, powtarzając, że głównym celem ONZ jest utrzymanie międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa oraz pokojowe rozwiązywanie sporów. Rezolucja ta była ponadto krótka, jedynie trzyakapitowa, i została zmodyfikowana przez poprawki zgłoszone m.in. przez Francję, Polskę i inne kraje UE. Po ich wprowadzeniu tekst stwierdzał, że wojna to „inwazja na Ukrainę na pełną skalę dokonana przez Federację Rosyjską”. Potwierdzał też zaangażowanie na rzecz suwerenności Ukrainy i wzywał do sprawiedliwego pokoju opartego na Karcie ONZ. USA, niezadowolone z tych zmian, wstrzymały się od głosu w sprawie zmodyfikowanej wersji swojego projektu (przyjętej stosunkiem 93 za, 8 przeciw, 73 wstrzymało się).
To, co wielu nazwało sukcesem (bo Ukraina dopięła swego i obie rezolucje na forum ZO zostały przyjęte w formie, która jej odpowiadała) można traktować jednak jako ostrzeżenie o topniejącym zainteresowaniu świata całkowitym sprzeciwiem wobec Rosji. Pierwsza rezolucja w ZO ONZ w tej sprawie, “Aggression against Ukraine” (A/RES/ES-11/1) została przyjęta stosunkiem 141-5-35.
Oznacza to, że prawie 50 państw wycofało się z jednoznacznego poparcia Ukrainy.
Amerykanie zgłosili jednak swoją rezolucję w oryginalnej formie również przed Radą Bezpieczeństwa – tym razem skutecznie. Została ona przyjęta stosunkiem 10 głosów „za” przy… braku głosów „przeciw”. Francja i Wielka Brytania mogły ją zawetować, a „tylko” (obok Danii, Grecji i Słowenii) wstrzymały się od głosu. „Za” głosowały, jak wydawać się może niektórym nadgorliwym komentatorom, nie kraje „Nowej Osi Zła”, ale między innymi Republika Korei, która od początku konfliktu stanowczo wspiera Ukrainę. Rezolucja nr 2774 (2025) stanowi, że:
„Rada Bezpieczeństwa, opłakując tragiczne straty w konflikcie Federacji Rosyjskiej z Ukrainą, powtarzając, że głównym celem ONZ, wyrażonym w Karcie Narodów Zjednoczonych, jest utrzymanie międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa oraz pokojowe rozstrzyganie sporów, [1.] błaga o szybkie zakończenie konfliktu, a ponadto wzywa do trwałego pokoju między Ukrainą a Federacją Rosyjską”.
Co istotne, gdy Stany Zjednoczone 25 lutego 2022 roku zaproponowały w RB ONZ rezolucję wzywającą do natychmiastowego wycofania się Rosji, została ona oczywiście przez przedstawiciela Moskwy zablokowana. Trzeba więc zrozumieć, że rezolucja ukraińska na ZO ONZ odniosła sukces, ale niewiele zmieniła. Rezolucja amerykańska (najwyraźniej nie taka zła, skoro nie została zablokowana przez Francję i UK) w RB ONZ została przyjęta. To pokazuje, że interesy USA i Ukrainy w dyplomacji rozmijają się.
Pokój – tak łatwo powiedzieć
Od czasu Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium (MSC), podczas której amerykańscy przedstawiciele (przede wszystkim wiceprezydent J.D. Vance, Sekretarz Stanu Marco Rubio oraz specjalny wysłannik na Ukrainę Keith Kellog) sprawili Europejczykom zimny prysznic, aż do spotkania Trump-Zełenski w Białym Domu, delegacja Waszyngtonu i Moskwy spotkała się dwukrotnie: w Rijadzie i w Stambule.
W Rijadzie ponad czterogodzinne rozmowy dotyczyły przede wszystkim stosunków dyplomatycznych USA i Rosji, podobnie te odbywające się później w Stambule (cieszące się o wiele mniejszym zainteresowaniem mediów). Miały one na celu oczywiście również omówienie kwestii wojny na Ukrainie, a właściwie – co potwierdza Departament Stanu – sprawdzenie, na ile poważnie Rosja mówi o pokoju, a także jakie mogą być jej warunki powstrzymania dalszej agresji. Właśnie w tym tkwi istota sprawy – USA nie wspominają o konieczności powrotu do granic sprzed aneksji Krymu w 2014 roku ani nawet sprzed pełnoskalowej inwazji w 2022 roku.
Dyplomacja kierowana przez Rubio ma na celu zakończenie Ukrainy w sposób konstruktywny i trwały, przyjmując, że nie jest możliwe pokonanie Rosji przez Ukrainę w walce.
Z drugiej strony Ukraina, szczególnie jej prezydent, zdają się nie przyjmować tego do wiadomości. Poklepywany po plecach przez Europejczyków Zełenski może mieć wrażenie, że faktycznie już niedługo Rosja sama się podda. Abstrahując, jak mało realny jest to scenariusz, pojawiają się kolejne pytania: jeśli Rosja się podda, to czy oznacza to jej pełne wycofanie się z Ukrainy? Jeśli Ukraina, państwo o dalece mniejszym potencjale ekonomicznym, militarnym i demograficznym, była w stanie walczyć trzy lata w defensywie (nawet z jedną udaną kontrofensywą pod koniec 2022 roku), to czemu Rosja miałaby nie obronić zajętych ziem Krymu i Donbasu?
Idealistyczna rezolucja i zachowanie Zełenskiego w Białym Domu Amerykanie interpretują jako torpedowanie rozmów o pokoju już na wstępnym ich etapie, ponieważ Kijów ze wsparciem USA czuje się zbyt silny. Może to oznaczać, że Ameryka, by przycisnąć Ukrainę, ograniczy w jakimś stopniu wsparcie, co może mieć tragiczne skutki.
Oczywiście nie oznacza to, że Ukraina jest winna wszystkiemu. Amerykanie podkreślają, że zależy im, by przy stole negocjacyjnym siedzieli Ukraińcy i Rosjanie oraz USA jako mediatorzy, bez udziału kolejnych państw. Wynikać to może z wielu rzeczy: po pierwsze, Trump i jego ekipa są przekonani, że Putin będzie rozmawiał tylko wtedy, gdy w rozmowy angażują się Stany Zjednoczone pod wodzą aktualnej administracji; po drugie, poprzednie umowy w Formacie Normandzkim (Ukraina, Rosja, Niemcy, Francja); po trzecie, pomijając telefony Macrona i Sholza do Putina na początku konfliktu, Trump jako jedyny otwarcie mówi, że interesuje go nie tyle wygrana Ukrainy, co pokój; wreszcie, Waszyngton spośród wszystkich członków NATO jest jednym z najbardziej stanowczych przeciwników dopuszczenia Ukrainy w swoje szeregi.
W dresie i z kastetem
Nie chcę rozstrzygać, kto kogo sprowokował w Białym Domu. Każdy ma na ten temat wyrobione zdanie: jedni mówią, że Vance, domagając się od Zełenskiego podziękowań i wdzięczności, inni, że Zełenski swoim butnym podejściem i pokrzykiwaniem na gospodarzy. Chcę tylko zauważyć, że to Zełenski potrzebuje wsparcia zagranicznego w walce z Rosją, a tak się składa, że to Amerykanie są największą potęgą militarną świata, i to od nich w dużej mierze zależą sukcesy wojskowe Ukraińców (o ile Europa wydała więcej na wsparcie niż USA, to USA wydały więcej jako pojedyncze państwo, a do tego głównie w sprzęcie).
Nie dziwi specyfika rozmowy z Trumpem na tym szczeblu, zwłaszcza że jego podejście do wojny było przewidywalne – nie tylko go nie ukrywał w kampanii, ale wręcz uczynił z niego jeden z jej kluczowych elementów.
Zełenski przybył na spotkanie w swoim ikonicznym stylu smart-combat (chociaż nieco bardziej formalnym, niż militarna bluza i bojówka), a według Baraka Ravida, świetnie poinformowanego dziennikarza Axios, CNN i Walla Biały Dom nalegał na założenie wyjątkowo do tej okazji garnituru, co już mogło nastawić gospodarzy na myślenie, że są ignorowani. Przybył do tego na skutek własnych nalegań, by „umowę minerałową” podpisać w Białym Domu, mimo że można to było zrobić wcześniej. Co więcej, w czasie kampanii prezydenckiej w USA, zdaniem Republikanów, spozycjonował się on po stronie Demokratów, odwiedzając z nimi w ramach gestu poparcia zakłady produkcji amunicji w Pensylwanii podczas swojej wizyty we wrześniu 2024 roku. Na sam koniec, gdy temperatura zaczęła się podwyższać, z perspektywy dyplomatycznej popełnił trzy grzechy ciężkie:
- Przed amerykańskimi mediami pouczał administrację kraju, że jej pomysł na dążenie do pokoju nie ma sensu, a jej metody dyplomacji są złe i na pewno nie zadziałają.
- Kompromitował J. D. Vance’a, który na ochotnika brał udział w Wojnie w Iraku w szeregu marines oraz sugerował, że ten nie wie nic o wojnie, bo nie był na Ukrainie w trakcie konfliktu.
- W towarzystwie wysokich rangą byłych wojskowych, pełniących różne urzędy w administracji Trumpa (np. Michael Waltz, udekorowany komandos „Zielonych Beretów” w randzie pułkownika, obecnie Doradca ds. Bezpieczeństwa Narodowego, czy Tulsi Gabbard, Szefowa Wywiadu i kilkukrotnie odznaczona podpułkownik US Army) straszył Amerykę wojną, co być może działa na Polaków, ale nie na imperium 8000 km od linii walk.
Nie chcąc oceniać, czy – pomijając styl – Zełenski miał rację w swoich słowach. Chcę jedynie podkreślić, że przywódcy państw niekiedy muszą odłożyć na bok dumę i uprzedzenia by grać kartami, które mają. Nie tak się przekonuje do swoich racji lidera państwa, od którego jest się w pewnym sensie zależnym.
Warto zauważyć, że Trump bardzo jasno zadeklarował to, co sygnalizował już od dawna: USA nie są sojusznikiem ani Ukrainy, ani Rosji. Są sojusznikami Europy, z którymi związane są chociażby Paktem Północnoatlantyckim, ale nie Ukrainy.
USA nie dążą do wygranej Kijowa, lecz do pokoju – owszem, chciałyby, żeby Ukraina straciła jak najmniej ziem, ale pokój jest celem nadrzędnym. Pokój, bo USA orientują swoją politykę zagraniczną i bezpieczeństwa na rosnący wciąż w siłę i zagrażający prawdziwym sojusznikom Waszyngtonu (takimi jak Republika Korei i Japonia) Pekin. A pamiętajmy, że Amerykanie i Brytyjczycy gotowi byli podpisać pakt z diabłem-Stalinem, by pokonać Hitlera, uznawanego przez nich za większe zagrożenie. Z perspektywy historii i politycznego, dyplomatycznego pragmatyzmu nie ma w tym nic nadzwyczajnego.
Dla niektórych może to brzmieć przerażająco, można oburzać się, oskarżać o zdradę, nóż w plecy, snuć teorie o sympatii Trumpa do Putina – ale to zwykła naiwność i brak trzeźwego spojrzenia.
Historia się nie skończyła, liberalna demokracja nie stała się docelowym systemem, wojny nie przestały się wydarzać. Państwa mają swoją rację stanu i jest ona nadrzędna w stosunku do innych.
Uzależnianie stabilności własnego państwa od innego, przy założeniu, że będzie ono naturalnie wspierać jego interesy, jest krótkowzroczne. Oczywiście – kraje słabsze, szczególnie w obliczu tak poważnych problemów, najczęściej muszą szukać oparcia w silniejszych, ale jest to ich tragedią, a nie normą. Czym innym jest oczywiście korzystanie ze wsparcia innych krajów w rozwijaniu własnej samodzielności. Nie oznacza to, że pakty, umowy i traktaty to tylko świstki papieru – oczywiście, istnieje takie coś jak partnerstwo i sojusz, ale opierają się one o konkretne zobowiązania, cele i interesy, a nie o deklaracje i słowa wsparcia na platformie X.
Zwłaszcza że w tym samym czasie prezydent Turcji, uznawanej za ważnego orędownika ukraińskiej sprawy, nie przyłączył się wciąż do sankcji na Moskwę, a do tego spotyka się z rosyjskimi oficjelami (niedawno na przykład, krótko po wizycie Zełenskiego, przyjmowano w Ankarze delegację MSZ Rosji z samym Ławrowem na czele). Zwłaszcza że w tym samym czasie Europa nie jest ani trochę blisko decyzji o wysłaniu wojsk pokojowych na Ukrainę bez gwarancji od Waszyngtonu, których ten konsekwentnie odmawia. Zwłaszcza że w tym samym czasie sama Polska otwarcie mówi, że nie weźmie udziału w żadnym formacie rozmieszczenia sił pokojowych w ramach gwarancji bezpieczeństwa na Ukrainie.
Na koniec chciałbym przywołać słowa Zbigniewa Brzezińskiego, wybitnego polsko-amerykańskiego politologa (notabene ojca Marka Brzezińskiego, amerykańskiego ambasadora w Polsce za rządów Joe Bidena), wypowiedziane w wywiadzie dla Rzeczpospolitej w 2009:
„Polityka to jednak wyjątkowo złożona dziedzina, w której czarno-białe uproszczenia – oparte na obawach – nie powinny być punktem wyjścia do poważnych rozmów. (…). Załóżmy teoretycznie, że rzeczywiście Rosjanie byliby gotowi zrobić coś, na czym Ameryce strasznie zależy i w zamian za to zażądaliby, aby nowych rakiet nie umieszczać jednak w Polsce. Czy gdyby Stany Zjednoczone się na to zgodziły, to byłaby to zdrada? Tak mogą pomyśleć tylko ludzie, którzy zamiast myśleć racjonalnie, myślą emocjonalnie”.
***
Instytut Tertio Millennio, stawiając sobie za cel popularyzację nauczania społecznego Kościoła, ceni pluralizm opinii służący prawdzie, przy zachowaniu kultury dyskusji i wzajemnego szacunku. Teksty z tego działu przedstawiają opinię autorów, które nie zawsze odzwierciedlą poglądy redakcji – zapraszamy do polemiki z nimi, również na łamach tertio.pl.