Huti i Morze Czerwone, czyli o tym, że Zachód nie rozumie Wschodu

Mówi się, że Jemeńczycy z ruchu Huti postradali zmysły – jak to w ogóle możliwe, żeby ryzykować konflikt z największym mocarstwem na świecie i jego sojusznikami? Powodzenie takiej akcji, mającej na celu (przynajmniej oficjalnie) powstrzymanie izraelskiej wojny w Gazie, wydaje się nierealne. Z zachodniego punkt widzenia faktycznie nie ma to najmniejszego sensu, jest kontrproduktywne i może doprowadzić do śmierci wielu Jemeńczyków. Problem w tym, że Huti działają w świecie Bliskiego Wschodu, w którym występują inne prawa polityczne. Uderzenia odwetowe Stanów Zjednoczonych i koalicjantów w ramach międzynarodowej misji „Strażnik Dobrobytu są spełnieniem marzeń Hutich.

Kim są Huti?

Huti, zwani też Ansar Allah lub Husi, są ruchem religijnym, który zakorzenił się na jemeńskiej ziemi w latach 90-tych poprzedniego wieku. Reprezentują zajdyzm, czyli jedną z głównych, uważaną za umiarkowaną, gałęzi szyizmu. Z czasem poglądy Husseina al-Houthiego, pierwszego przywódcy ewoluowały, a po interwencji koalicji międzynarodowej w Iraku w 2003 roku, zaczęły przybierać charakter antyamerykański i antyizraelski. Będący sojusznikiem Waszyngtonu rząd Jemenu zaczął nerwowo reagować na nawoływania Hutich do rozprawienia się z prozachodnimi kapitalistami. Ostatecznie tarcia między prezydentem Salihem i al-Houthim doprowadziły do powstania, które rozpoczęło (kolejną) wojnę domową w Jemenie. Z przerwą na krótki rozejm w 2010 roku Huti konsekwentnie zdobywali coraz to większe połacie kraju, aż w 2015 roku ostatecznie przejęli władzę nad stolicą Jemenu – Saną. 

Nowym rozdziałem w historii ruchu było rozpoczęcie interwencji pod przywództwem Arabii Saudyjskiej i Stanów Zjednoczonych, która miała na celu wspomóc legalny rząd w walce z partyzantami. Rijad wraz z sojusznikami skupił się na atakach lotniczych na pozycje Hutich, wykorzystując amerykańskie wsparcie wywiadowcze. Ataki lądowe na pozycje rebeliantów oprócz sił rządowych prowadziły także grupy najemników, suto opłacanych przez kraje arabskie. Jakby tego było mało, Huti musieli poradzić sobie jeszcze z Al-Kaidą, której ekstremistyczna, sunnicka dusza nienawidziła zajdytów. 

Wydawać by się mogło, że dni ruchu kierowanego przez Abdula-Malika al-Houthiego (brata zabitego przez siły rządowe w 2004 roku Husseina) są już policzone. Do tej szerokiej gamy problemów warto jeszcze dodać fakt, że wprowadzenie blokady morskiej oraz zniszczenia w atakach lotniczych infrastruktury wodno-kanalizacyjnej i portowej, doprowadziły do wybuchu potężnej epidemii cholery i klęski głodu Jemeńczyków. ONZ podaje, że podczas wojny domowej w Jemenie zginęło ponad 377 000 osób, z czego 60% było wynikiem głodu, braku opieki zdrowotnej i wody pitnej. Czy ostatecznie złamało to ruch Hutich? Wręcz przeciwnie.

Obecna sytuacja w Jemenie

Huti po zajęciu Sany utworzyli własny rząd, który do dzisiaj sprawuje władzę nad terytorium Jemenu. Jest to jedna z przesłanek, które wskazują na to, że mamy do czynienia z prawdziwym państwem, ale międzynarodowo jeszcze nie uznawanym. Chociaż obszar kontroli nie wydaje się wielki, to pod rządami Ansar Allah znajduje się ponad 2/3 populacji Jemeńczyków, w tym największe ośrodki miejskie. 

Międzynarodowa koalicja nie była w stanie pokonać ruchu. Walki na jemeńskim terytorium w pewnym sensie są bliźniaczo podobne do tych, które Amerykanie z sojusznikami prowadzili w Afganistanie. Wysokie góry, których koronę stanowi Dżabal an-Nabi Szuajb (3760 m n.p.m.) są idealnym miejscem do prowadzenia wojny partyzanckiej.

Huti wyprodukowali w pewnym sensie idealnego wojownika: uzbrojony w niezawodny AK-47, zahartowany w  trudnym terenie, nieznający innej rzeczywistości niż ta wojenna, bojownik jemeński to najtrudniejszy przeciwnik dla armii najemników z Sudanu czy zatrudnianego przez Zjednoczone Emiraty Arabskie Blackwater.

Zdeterminowani Jemeńczycy wyparli siły, a następnie wsparci technologią pochodzenia irańskiego zaczęli zagrażać strategicznym obiektom należącym do Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Przy użyciu kierowanych rakiet Huti na początku 2022 roku dokonali ataków na takie cele jak elektrownie a w południowo-zachodniej części Arabii Saudyjskiej, zakład odsalania w Al-Shaqeeq na wybrzeżu Morza Czerwonego, czy bardzo ważny terminal Aramco w mieście Jizan. Jakby tego było mało, rakiety Patriot zestrzeliły środki napadu powietrznego wystrzelone na fabrykę gazu skroplonego w kompleksie petrochemicznym w porcie Yanbu. 

Wydaje się, że to był moment przełomowy w saudyjskim myśleniu o odbiciu z rąk uzurpatorów Jemenu. Mohammad bin Salman, który konsekwentnie umacniał się na szczycie władzy w królestwie Saudów, musiał wyraźnie się przestraszyć, że „biedni pasterze” z Jemenu, których nieskutecznie bombardował od blisko siedmiu lat, nie tylko nie chcą złożyć broni, ale zaczynają zagrażać infrastrukturze krytycznej Arabii, co jest śmiertelnym zagrożeniem dla uzależnionego od czarnego złota, rządu w Rijadzie. Od  tego momentu Saudowie zaczną szukać porozumienia z Huti. To zrozumiałe: jeśli nie jesteś w stanie pokonać wroga to spróbuj się z nim dogadać. W 2023 roku wojna domowa w Jemenie zamarła, a negocjowane są warunki pokojowe pomiędzy stronami. Obecne ataki rakietowe na Morzu Czerwonym mogą szybko zmienić tę sytuację, chociaż niewiele na to wskazuje.

Morze łez

Mając pobieżnie zarysowany obraz ruchu Ansar Allah i jego historię widzimy, że mamy do czynienia z prawdziwymi wojownikami. Większość tych ludzi walczy od 20 lat (a niektórzy znacznie dłużej), nie znają innego świata niż wojna i nie są w stanie zbudować normalnego państwa opartego na zasadach, które potrzebują ludzie chcący żyć w pokoju.

Oczywiście Huti twierdzą, że atakują Izrael, czy też okręty w jakiś sposób związane z Tel-Awiwem, ponieważ chcą wspomóc swych “palestyńskich braci w ich słusznej walce” z “reżimem syjonistycznym”.

Niewątpliwie hasło walki z Izraelem brzmi zachęcająco dla Araba żyjącego w kraju nędzy bez perspektyw, w którym, śmierć męczeńska uwalnia od niedoli życia doczesnego. My, Europejczycy, często zapominamy, że dla muzułmanina śmierć w walce z niewiernymi to chwała i największa nagroda.

To jeden z powodów dla których ataki amerykańskie i brytyjskie na Jemen będą nieskuteczne. Dla Hutich śmierć jest wartością samą w sobie, ponieważ produkuje kolejnych męczenników i nakręca ludność Jemenu przeciwko “tym złym”: Żydom i kapitalistom z USA. Że ktoś zginie to nawet lepiej, czeka chwała po śmierci; tak to widzą członkowie Ansar Allah.

Jednak to tylko jeden i, wydaje się, nie-najważniejszy powód agresji Hutich na flotę handlową oraz Izrael w rejonie cieśniny Bab al Mandab. Projekcja siły Jemeńczyków ma przede wszystkim wewnątrzpaństwowy charakter. Musimy pamiętać, że mówimy o kraju arabskim, w którym niechęć do Izraela i Zachodu jest skrajnie wysoka i łatwo zachęcić ludzi do oporu przeciwko „Zielkiemu Szatanowi” (jak nazywane są przez islamskich radykałów Stany Zjednoczone). Od dłuższego czasu w Jemenie odbywają się wielkie demonstracje a władza cywilna wydaje się być niedostosowana do zarządzania państwem w stanie pokoju, mniej więcej tak, jak Talibowie w Afganistanie. W tej sytuacji konsolidacja narodowa wokół Huti, którzy jako jedni z nielicznych realnie wspierają braci Arabów w Gazie, wydaje się być możliwa.

Jemeńczycy nie podniosą ręki na władzę, która walczy z Waszyngtonem czy Tel-Awiwem, bo to by nie mieściło się w mentalności tamtych ludzi. Trwanie tego konfliktu zapewnia większe wsparcie ze strony społeczeństwa dla rządzących. Pokazuje to też, że sprowokowanie Amerykanów do odwetowych ataków było de facto celem samym w sobie. Dla bombardowanych od blisko 10 lat Jemeńczyków, ostrzały z lotniskowców U.S. Navy nie są ani czymś nowym, ani szczególnie uporczywym. Zwykły wtorek w Sanie. Są jednak wielkim zastrzykiem kapitału politycznego, którym mogą grać jeszcze długi czas.

Kolejną kwestią jest rozgłos o samym ruchu jaki towarzyszy bombardowaniu ich pozycji. Sam fakt, że trzeba wobec nich zawiązywać koalicję państw do obrony zagrożonej  żeglugi, powoduje legitymizację rządu, który zajmuje stolicę Jemenu. Arabia Saudyjska pragnie jak najszybciej zakończyć wojnę domową w Jemenie, dlatego nie bierze udziału w atakach. Rijad skupia się na wielkich imprezach jakich ma być gospodarzem w najbliższym 10-cioleciu takich jak Expo 2030 czy Mistrzostwa Świata w piłce nożnej w 2034 roku. Ostatnie czego potrzebuje to latające irańskie drony nad kurortami wypełnionymi tysiącami turystów z całego świata – dlatego Saudowie mogą być pierwszym państwem, który w jakiś sposób uzna władzę Hutich nad Jemenem lub jego częścią. O to też idzie gra, jednak niekoniecznie jest to najważniejsze dla partii wojowników z Jemenu.

Ostatnim czynnikiem wpływającym na sytuację w tym regionie świata (według niektórych najważniejszym, a moim skromnym zdaniem przecenianym), jest wpływ Iranu na wydarzenia w rejonie Morza Czerwonego. Nie od dziś wiadomo, że Teheran mocno wspierał Ansar Allah podczas wojny domowej, wysyłał operatorów z Korpusu Strażników Islamskiej Rewolucji (IRGC) w celach szkoleniowych na tereny kontrolowane przez Huti, dostarczał także broń w tym rakiety i drony. Oczywiście Iranowi jest na rękę, że Jemeńczycy paraliżują transport na Morzu Czerwonym i zapewne ataki Hutich są nieprzypadkowo skorelowane z podobną aktywnością Hezbollahu w Libanie czy Iraku oraz innych szyickich milicji powiązanych z Teheranem. Huti to jednak podmiot samodzielny, nieutrzymujący się dzięki Iranowi, ale dzięki własnej skuteczności w sztuce wojennej. W tym wypadku zapewne występuje synergia celów, gdyż Irańczycy na pewno są zadowoleni z powolnego „pieczenia na ruszcie” Amerykanów przez Hutich, którzy pokazują całemu światu, że wielkie mocarstwo średnio sobie radzi z bojownikami jednego z najbiedniejszych krajów regionu.

Konsekwencje ataków

Czy Waszyngton nie jest świadomy, że atakując w ten sposób Hutich działa kontrproduktywnie? Wydaje się, że tak, z tym, że problem jest taki, iż niewiele innego można zrobić w tej sprawie. USA nie zaryzykuje interwencji lądowej w Jemenie. Te czasy już odeszły, Joe Biden wyznaje doktrynę „no boots on the ground” i amerykańscy Marines nie mają już uczestniczyć w operacjach na dalekich peryferiach i ginąć niczym żołnierze Delta Force i Rangersów w Mogadiszu w Somalii (słynna bitwa w tym mieście w 1993 roku do dzisiaj stanowi traumę dla armii amerykańskiej). Nie oszukujmy się, jeśli Ansar Allah był w stanie pokonać rząd, Al-Kaidę, najemników z Sudanu, Arabię Saudyjską i resztę państw arabskich, to jakie szanse mieliby Amerykanie czy Brytyjczycy, którzy zakończyli interwencję w Afganistanie kompromitującą rejteradą. Taka interwencja zakończyła by się krwawą miazgą sił koalicji oraz Jemeńczyków, a Huti pewnie i tak żyliby ukryci w górskich jaskiniach, czerpiąc nienasyconą energię z możliwości wojowania z „Wielkim Szatanem„. Koszty finansowe takiej operacji byłyby potężne, a konsekwencje polityczne mogłyby być jeszcze bardziej dramatyczne, z podpaleniem całego regionu do nowej fali nienawiści antyamerykańskiej czy antyizraelskiej.

Amerykanie coś robić jednak muszą. Są strażnikiem światowego handlu i globalizacji; ignorując Huti, Waszyngton wyszedłby na słabeusza i po raz kolejny pokazał, że traci kontrolę nad światową sytuacją. W takiej sytuacji Amerykanie reagują nieefektywnie, a do tego ponosząc poważne koszty takiej ograniczonej operacji.

Rakiety dostarczone z Iranu czy domowej produkcji Huti są warte promil tego co odpalane przez U.S. Navy rakiety Tomahawk czy też z systemów przeciwlotniczych na niszczycielach. Z drugiej strony całkowity paraliż transportu przez kanał sueski mógłby być jeszcze bardziej katastrofalny w skutkach gospodarczych, zwłaszcza dla Europy.

Brak zmiany sytuacji w Gazie, która jest pretekstem Huti do ataków na Morzu Czerwonym, spowoduje, że wymiana “uprzejmości” między Jemeńczykami a koalicją międzynarodową potrwa jeszcze sporo czasu. Cała ta sytuacja obnaża niestety słabość Waszyngtonu, którego nie boją się już nawet “chudzielce” (jak pogardliwie mówi się w armii USA o terrorystach z tego regionu) z zapomnianego przez świat kraju. Trudno nie zauważyć, że „pieczenie na ruszcie” Amerykanów trwa w najlepsze od wielu miesięcy, a szanse na drugą kadencję Demokratów w Białym Domu topnieją niczym śnieg na arabskiej pustyni. Ale to już zupełnie inna historia…

Marcin Lupa
Marcin LupaNa portalu prowadzi autorski cykl "Globalne Południe pod Lupą". Absolwent Wydziału Prawa i Administracji UWr poświęcający swój czas wolny na rekonstrukcję historyczną przedwojennego Wojska Polskiego oraz studiowanie historii XX wieku. Z zamiłowania biegacz i miłośnik górskich wędrówek, interesujący się geopolityką, astronomią, muzyką, książkami (od biografistyki i literatury faktu po klasyki fantastyki) i filmami wojennymi.