Ilość nie znaczy jakość. O frekwencji wyborczej w państwie demokratycznym

Konfetti na podłodze. Odkurzacza sprząta konfetti poimprezie.
  • Czy wysoka frekwencja wyborcza, którą osiągnięto w październikowych wyborach, oznacza dobrą kondycję społeczeństwa obywatelskiego?
  • Co było przyczyną tak masowego pójścia Polaków do urn? Czy na dużą mobilizację wyborców można patrzeć krytycznie?
  • Te i inne pytania nie dają mi spokoju po ogłoszeniu wyników wyborów.
Demokracja to najgorszy z systemów politycznych, lecz do tej pory nie wymyślono nic lepszego
słowa te oddają sens powszechnie znanej i często powtarzanej opinii premiera Winstona Churchilla.
Zdaje się, że większość społeczeństwa podziela podobny pogląd na temat systemu demokratycznego. Czy jednak każdy z nas, mówiąc o demokracji, odnosi się do tego samego pojęcia i wyobrażenia o niej? Nie wydaje się kontrowersyjną teza, że można wymienić tyle różnych odmian tego ustroju, ile jest państw i okresów. Wychodząc z tego założenia, można się zgodzić, że zjawisko występowania demokracji w danym kraju jest czymś stopniowalnym. Dysponujemy narzędziami pozwalającymi nam na porównanie ze sobą standardów demokratycznych przykładowo pomiędzy Niemcami a Kazachstanem. Jest wiele instytucji i pracowni zajmujących się badaniem i oceną wspomnianych aspektów. Chociażby The Economist wyróżnia cztery rodzaje systemów politycznych: „demokracje pełne”, „demokracje wadliwe”, „systemy hybrydowe” oraz „autorytarne”.

 

„Cud” na Jagodnie
Nieco miesiąc po wyborach warto pochylić się nad stanem opisywanego ustroju w kraju nad Wisłą. Nie mam tu na myśli kompletnie bezpodstawnych dywagacji, czy obecnie rządzący oddadzą władzę bez użycia siły (a przecież niektórzy na poważnie brali takie „zagrożenie” pod uwagę). Co więcej, jałowe rozważanie nieuzasadnionych przesłanek odwraca jedynie uwagę od naprawdę istotnych kwestii. Jedna z nich, kondycja społeczeństwa obywatelskiego, zmusza do konkretnych refleksji. Gdy kurz kampanii wyborczej nieco opadł, można wyciągnąć wnioski z tego, co wydarzyło się w dniu wyborów. Chciałbym w sposób szczególny pochylić się nad rekordowo wysoką frekwencją, czyli nad fenomenem masowego uczestnictwa Polaków w tzw. święcie demokracji.
Po ukazaniu się pierwszych informacji, dotyczących tak powszechnego stawienia się obywateli przy urnach, zapanowała wielka radość. Wszystkie media w ciepłych słowach opowiadały o dojrzałości obywatelskiej społeczeństwa i poczucia odpowiedzialności za państwo. Politycy niemal wszystkich partii mniej lub bardziej szczerze dziękowali rodakom za tak wysoką legitymacje ich działań. Zachwyt wyrażali dziennikarze, eksperci, a przede wszystkim sami obywatele. Jednym z pamiętnych obrazków tych wyborów jest z pewnością tłumne głosowanie w jednej z wrocławskich komisji wyborczych, które przeciągnęło się do trzeciej w nocy. Wyborców i członków wspomnianej komisji podczas oczekiwania spotkały miłe gesty ze strony lokalnych restauracji. Zdeterminowanych mieszkańców osiedla Jagodno zaopatrywano w jedzenie i picie. Niektórzy w kolejce, by zagłosować, czekali 8 godzin.
W materiałach informacyjnych tych Wrocławian nazywano „bohaterami” i stawiano za wzór. Jedynie kilku dziennikarzy zwróciło uwagę na absurd sytuacji, w której głosy trzeba było oddawać niemal 6 godzin po zakończeniu ciszy wyborczej, a co ważniejsze już po ogłoszeniu wyników exit polls. Głównym powodem tego zjawiska miała być jednak godna podziwu aktywność Polaków, a nie mankamenty czy niewydolność państwa w tej sprawie.
Przed wyborami i w ich trakcie trwała silniejsza niż zwykle kampania profrekwencyjna. W moim rodzinnym Gdańsku już od wielu miesięcy na każdym rogu widniało hasło: „nie śpij, bo cię przegłosują” nawiązujące graficznie do „Solidarności” i pierwszych częściowo wolnych wyborów z 1989 r. Plakaty i grafiki znajdujące się w komunikacji publicznej nawoływały do czynnego udziału w głosowaniu. Celebryci i influencerzy starali się przekonywać, że nie idąc na wybory, nie mamy prawa do późniejszego narzekania na wybranych polityków. Jak co 4 lata wszędzie słychać było o „obowiązku obywatelskim”. Jak zwykle pojawiły się porównania do procesu wyborczego do konieczności wyboru środku lokomocji w przypadku podróży. „Jak musisz pojechać w oddalone wiele kilometrów miejsce, to pomimo niedogodności PKP, spóźniających się autobusów lub wysokich cen paliwa, wybierasz ostatecznie któryś z dostępnych sposobów podróżowania”. Podobno tak samo jest z demokracją i koniecznością wybrania „mniejszego zła”.
Czemu w zasadzie przytaczam te, w większości znane czytającym artykuł, wątki? Czy zamierzam teraz utyskiwać nad faktem rekordowej frekwencji i przekonywać, że lepiej byłoby, gdyby głosowało tylko 15% najlepiej predystynowanych do tego obywateli? Absolutnie nie uważam, żeby tak ograniczona tylko do wąskiej części społeczeństwa demokracja miała rację bytu. Mamy zresztą dowody z I Rzeczpospolitej, że okrojenie liczby głosujących do wąskiej warstwy szlachty nie zdaje egzaminu. Wobec tego chciałbym postawić bardziej zasadne pytanie, na które dotychczas nie natrafiłem w analizach powyborczych. Mianowicie – co kryje się za tak masowym pójściem do urn 15 października, a co istotniejsze, czy jest to tak jednoznacznie pozytywne zjawisko? W przekazie  zdecydowanej większości mediów odpowiedź na drugą część tego pytania wydaje się oczywista, a wręcz niepodważalna. Jak można w ogóle kwestionować korzyści wynikające z wysokiej frekwencji? Czy mobilizacja Polaków w dniu wyborów nie jest bezdyskusyjnym dowodem na dobrą kondycję społeczeństwa obywatelskiego?
(Nie) wszyscy jesteśmy ekspertami
Otóż, moim zdaniem, rozważenie każdej z pojawiających się tutaj wątpliwości jest nie tylko zasadne, ale także niezwykle potrzebne. Wydaje się, że pozytywna lub negatywna ocena danej frekwencji wyborczej zależy od wielu czynników i jest dosyć złożonym procesem. Wracając do pierwszego akapitu – argumentowałem wyżej, że da się porównać ze sobą kondycję demokracji w poszczególnych państwach. Z kolei w tym miejscu sugeruję przeniesienie analizy na poziom detaliczny i odniesienie jej do konkretnych wyborców. Oczywiście w demokracji każdy obywatel dysponuje jednym głosem, niezależnie od statusu materialnego, wykształcenia czy pochodzenia. W takim rozumieniu wszystkie karty do głosowania „ważą” tyle samo, bez względu na to, kto postawił krzyżyk przy którymś z kandydatów. Natomiast istnieją kryteria, które pozwalają dość obiektywnie ocenić jakość procesu decyzyjnego wyborcy czy motywacje skłaniające go do głosowania.
Zazwyczaj, gdy rozmawiamy z kimś o sporcie, gotowaniu lub na każdy inny temat, jesteśmy w stanie ocenić poziom znajomości zagadnienia przez naszego rozmówcę. Wynika on przede wszystkim z czasu poświęconego na zgłębianie danego obszaru, umiejętności argumentacji dyskutującego, jego doświadczenia itp. To na podstawie tych czynników postrzegamy tę osobę jako eksperta lub wręcz przeciwnie – laika jedynie pobieżnie interesującego się jakąś kwestią. Taka ocena nie jest niczym złym albo niewłaściwym. Wierny kibic Legii Warszawa będzie potrafił z większym prawdopodobieństwem przewidzieć skład swojej drużyny w kolejnym meczu, niż zrobiłby to losowo wybrany przechodzień. Porady dotyczące pieszych wycieczek udzielone przez przewodnika tatrzańskiego cenimy bardziej, niż te wygłoszone przez jednego z dalszych znajomych.
Analogicznie jest ze znajomością polityki polskiej i międzynarodowej, wydarzeń bieżących i minionych. Jeśli jesteśmy w stanie ocenić czyjeś przygotowanie merytoryczne w obszarze stosunkowo mało skomplikowanym, jakim jest piłka nożna, tym bardziej zrobimy to w kwestii ogólnie pojętej polityki. Natomiast ta ostatnia jest na tyle złożoną dziedziną, że nawet profesorowie politologii często są ostrożni w swoich analizach politycznych. Nie oznacza to jednak, że w ogóle nie da się zwiększyć swoich kompetencji w tym zakresie. Z pewnością poświęcenie odpowiedniego czasu na zapoznanie się np. z mechanizmami funkcjonowania państwa przyniesie ostatecznie efekty w postaci bardziej rzetelnych wypowiedzi, z którymi można ciekawie polemizować. U zdecydowanej większości osób, znajomość polityki i umiejętność wygłaszania swoich opinii wynika wprost proporcjonalnie z ilości poświęconego czasu. Dotyczy to w zasadzie każdej aktywności, jaką podejmujemy. Co jasne, w dobie pluralizmu medialnego i nadmiaru dostępnych informacji spowodowanych rewolucją cyfrową, niezwykle istotną rolę odgrywa zdolność do oddzielenia fałszywych informacji od prawdziwych i sprawdzonych. To jednak również w dużej mierze zależy od determinacji i przeznaczenia na tę czynność swojego czasu.
W parze z motywacją i zaangażowaniem w daną sprawę z reguły rośnie jakość wykonywanych czynności. Odnosi się to także do procesu poszerzania wiedzy i poznawania nowych faktów. Żeby przejść do konkretnych przykładów – patrząc na jakość podejmowanej decyzji lepiej będzie, by ktoś rozważył wszystkie za i przeciw, a nie jedynie te, które przyjdą mu do głowy w pierwszej chwili. Z punktu widzenia wartości demokracji czymś bardziej pożądanym jest, by wyborca poświęcił na porównaniu programów partii politycznych 10 godzin, a nie jedynie 2. Im więcej czasu przeznaczy się na dokonanie wyboru, tym mniej emocjonalny, a bardziej racjonalny może on być. Oczywiście nie chodzi mi o przywiązywanie uwagi wyłącznie do ilości spędzonych nad czymś godzin. Mam na myśli raczej pewną ogólną refleksję, że w parze z otwartością na poglądy innych i umiejętnością krytycznego myślenia, powinno przynieść to bardziej dojrzałą decyzję.
Skoro system demokratyczny zależy od każdego obywatela, to zwiększenie świadomości i wiedzy politycznej poszczególnych członków społeczeństwa może być pierwszym krokiem do podniesienia poziomu debaty publicznej oraz zwiększenia jakości demokracji w Polsce. Podstawowym wymaganiem by tak się stało, musi być powszechne zdanie Polaków, że polityką warto się interesować. To zainteresowanie niesie ze sobą chociażby: słuchanie wywiadów, czytanie artykułów, oglądanie debat, ale też prowadzenie kulturalnych dyskusji w gronie znajomych czy zaangażowanie w działalność społeczną. Sposobów na zwiększanie swoich kompetencji w tym aspekcie jest niemal nieskończona liczba.
Oczekiwanie na Święto Demokracji
Stawiam więc dosyć śmiałą tezę, że dopiero wtedy dzień wyborów faktycznie będzie świętem demokracji, jeśli podniesie się ogólny poziom znajomości kluczowych zagadnień polityki państwa, więcej osób nauczy się szanować swoje poglądy czy wzrośnie liczba zaangażowanych w klubach dyskusyjnych. Bardzo trudna do zbadania jakość oddawanych przez obywateli głosów ma dla mnie w tym przypadku daleko większe znaczenie, niż to czy frekwencja wyniosła 65% czy 72%. W takim spojrzeniu podjęcie decyzji o zagłosowaniu na konkretną partię, postrzegam jedynie jako zwieńczenie o wiele dłuższego procesu zaangażowania w życie społeczne. Aktywność polityczna danej osoby nie powinna być sprowadzana jedynie do pojawienia się w lokalu wyborczym raz na około 1500 dni trwania kadencji sejmu. Oddziaływanie na swoje otoczenie i postawy innych widzę jako zdecydowanie bardziej ciągły. Z pewnością zbadanie takich postaw obywatelskich byłoby czynnością zdecydowanie trudniejszą niż sprawdzenie frekwencji wyborczej i analizowanie otrzymanych w ten sposób danych. Jednak śmiem twierdzić, że właściwa interpretacja masowego pójścia Polaków do urn 15 października, nie jest  ani możliwa, ani pełna bez wzięcia pod uwagę innych czynników.
Jak bowiem ocenić czy frekwencja wynosząca niemal 75% (w wyborach z 2023 r.) jest lepsza od tej z 2019 r. przy wyniku niecałych 62%? Pod względem większej legitymacji dla rządzących rzeczywiście pierwsza z nich może wydawać się dużo korzystniejsza. Optymistycznie patrząc na te dane, da się wygłaszać triumfalne opinie o doskonałej kondycji społeczeństwa obywatelskiego. Jednak co się stanie, gdy weźmie się pod uwagę, że ponad połowa wyborców wzięła udział w tegorocznych wyborach, by nie dopuścić nielubianej partii do władzy, a nie żeby wspierać „swoją”? Jednym zdaniem – Polacy w większości powodowani byli negatywnymi emocjami względem innego ugrupowania niż podzielaniem poglądów alternatyw. Czy to także uznajemy za sytuację zdrową? A może jesteśmy zadowoleni z poziomu debaty zorganizowanej przed wyborami? Co z kluczowymi tematami kampanii wyborczej? Czy jako wyborcy mamy przekonanie, że politycy poruszali rzeczywiście najistotniejsze kwestie?
Zmierzam do tego, że wzrost udziału obywateli w głosowaniu, jaki obserwujemy w ostatnich latach z wyborów na wybory, niekoniecznie przynosi podnoszenie się poziomu debaty publicznej czy skłonności rządzących do podejmowania kluczowych reform. Przyjdzie jeszcze czas na analizę dokładnych badań, ale zdaje się, że „dodatkowe” kilkanaście procent głosujących mogło być bardziej podatnych na kampanię negatywną. Pod tym ostatnim pojęciem rozumiem skupienie przekazu na atakowaniu przeciwnika, a nie na własnych pomysłach na rządzenie państwem. W takim przypadku osoby na co dzień niezainteresowane polityką, oddałyby głosy pod znaczącym wpływem emocji. Z kolei wtedy ci, którzy starali się poświęcić mnóstwo czasu na poznanie wielu kandydatów, „rozpływają” się w dużo większej rzeszy głosujących.
Pragnę podkreślić, że takie postawienie sprawy w żadnym momencie nie implikuje jakiejkolwiek zachęty do ograniczania prawa do głosowania. Stanowić ma jedynie zachętę wobec tych mniej zainteresowanych sprawami publicznymi do wzięcia sprawy w swoje ręce. Często da się usłyszeć narzekania, że w demokracji pojedynczy człowiek jest w stanie niewiele zmienić. Jeśli sprowadzimy całą złożoność i wszystkie atuty tego systemu jedynie do oddania głosu raz na kilka lat, to rzeczywiście łatwo w ten determinizm uwierzyć. Natomiast gdy spojrzymy na szereg aktywności i inicjatyw, które każdy z nas w swoim własnym zakresie może podjąć – sytuacja staje się zgoła odmienna. Wobec tego, ten tekst mimo swojego krytycyzmu stanowić powinien tylko punkt wyjścia do przedstawienia konkretnych przykładów zaangażowania obywatelskiego. To zagadnienie będzie przedmiotem kolejnego artykułu z właśnie rozpoczętej serii na temat życia obywatelskiego w Polsce.