Gdy świat pogrążał się w chaosie, Watykan uczył się mówić o wojnie. Trzech papieży, trzy różne epoki, trzy odmienne strategie. Benedykt XV krzyczał o „niepotrzebnej rzezi”, ale nikt go nie słuchał. Pius XII wybrał dyplomację ciszy, by ratować życie w obliczu Holocaustu. Jan Paweł II, świadek totalitaryzmów, ogłosił moralny obowiązek interwencji. Jak ewoluowała nauka Kościoła wobec największych tragedii XX wieku?
W XX wiek ludzkość weszła z butną wiarą w nieograniczony postęp. Triumf rozumu, potęga przemysłu i nowe ideologie obiecywały raj na ziemi. Zamiast tego, stulecie to stało się areną bezprecedensowej rzezi, piekłem dwóch wojen światowych i mroczną epoką totalitaryzmów, które usiłowały wykorzenić Boga z serca człowieka. W ogniu tej katastrofy Kościół katolicki, pozornie osłabiony i pozbawiony ziemskiej władzy, musiał na nowo odnaleźć swój głos. Musiał nauczyć się mówić o wojnie i pokoju w świecie, który przestał go słuchać.
To nie jest opowieść o politycznych zwycięstwach i przegranych, lecz raczej historia dojrzewania moralnego sumienia, które w konfrontacji z absolutnym złem szukało języka zdolnego ocalić prawdę o człowieku. Każdy z trzech wspomnianych papieży mierzył się z tragedią wojny: od bezsilnego, profetycznego krzyku Benedykta XV, przez bolesne dylematy i dyplomację ciszy Piusa XII, aż po mocne świadectwo Jana Pawła II. Ich zmagania można traktować jak kompas, który pozwala nawigować w czasach nowego niepokoju.
Benedykt XV: Prorok w epoce „niepotrzebnej rzezi”
Gdy latem 1914 roku w Sarajewie padły strzały, które miały podpalić świat, Europa była „wielką beczką prochu”. Wzajemna nieufność mocarstw, szalony wyścig zbrojeń i toksyczna mieszanka nacjonalizmu z darwinizmem społecznym stworzyły atmosferę, w której wojna zdawała się nieuniknionym, a nawet pożądanym oczyszczeniem. We wrześniu tego samego roku, gdy armaty już grzmiały, na Tron Piotrowy wstąpił Giacomo della Chiesa, przyjmując imię Benedykta XV. Nikt nie mógł wówczas przewidzieć, że ten niepozorny, schorowany papież stanie się jednym z najbardziej tragicznych i niedocenionych proroków XX wieku.
Jego pierwszym i najważniejszym zadaniem było zdefiniowanie moralnego stanowiska Kościoła wobec konfliktu, jakiego świat dotąd nie widział. Wojna totalna, angażująca całe narody, z nową, przerażającą technologią śmierci, nie mieściła się w klasycznych ramach „wojny sprawiedliwej”. Benedykt XV, wbrew nacjonalistycznej gorączce, która ogarnęła nawet część duchowieństwa, nazwał ją wprost: „niepotrzebna rzeź”. Te dwa słowa były szokiem. W czasach, gdy biskupi błogosławili sztandary, a kaznodzieje wzywali do walki w imię Boga i ojczyzny, papież ośmielił się powiedzieć, że ta hekatomba nie ma sensu. Jak pytał z bólem w swojej pierwszej encyklice Ad beatissimi Apostolorum: „Któżby w nich [walczących żołnierzach] uznał braci, którzy jednego mają w niebie Ojca?”.
Jego głos został jednak zignorowany przez przywódców walczących mocarstw. Zarówno Trójprzymierze jak i Ententa chciały raczej politycznego poparcia. On jednak uparcie trzymał się zasady, która stała się fundamentem watykańskiej dyplomacji na całe stulecie: zasady bezstronności.
Kluczowe jest tu rozróżnienie: bezstronność to nie to samo co neutralność. Neutralność to postawa obojętnego obserwatora. Papież nigdy nie był neutralny wobec ludzkiego cierpienia. Jego bezstronność (imparzialità) była postawą ojca, który kocha wszystkie swoje walczące dzieci, żadnego nie faworyzuje, ale z bólem patrzy, jak się wzajemnie mordują.
Jak trudna była to droga, pokazuje przykład belgijskiego kardynała Désiré Merciera. Niezłomny patriota, w publicznych wystąpieniach ostro potępiał niemieckiego okupanta. Papież, obawiając się brutalnych represji wobec ludności cywilnej, próbował tonować jego zapał, jednocześnie chroniąc go przed zemstą Berlina. Ten dramat ukazuje sedno papieskiej strategii: celem nadrzędnym było zawsze ratowanie ludzkiego życia, nawet jeśli wymagało to bolesnych kompromisów i narażało na oskarżenia o bierność.
Ta sama logika przyświecała mu, gdy doszły do niego wieści o pierwszym wielkim ludobójstwie XX wieku – eksterminacji Ormian w Imperium Osmańskim. Benedykt XV nie milczał. Jego dyplomacja działała na wszystkich frontach, organizując pomoc i wywierając presję na Berlin i Wiedeń, sojuszników Turcji. W nocie dyplomatycznej jego sekretarz stanu, kardynał Gasparri, pisał, że bierność wobec zbrodni „okrywa hańbę nie tylko tego, kto je popełnia, ale także tego, kto nie uniemożliwia go, mając ku temu sposobność”. To zdanie, sformułowane w 1915 roku, jest wczesnym wyrazem idei obowiązku interwencji humanitarnej. Papież mógł publicznie potępić sułtana, ale, podobnie jak później Pius XII w obliczu Zagłady, wybrał drogę zakulisowych nacisków, wierząc, że uratuje w ten sposób więcej istnień, niż wywołując furię reżimu, który mógłby zemścić się na pozostałych chrześcijanach.
Kulminacją jego pokojowych wysiłków była nota pokojowa z 1917 roku, skierowana do walczących mocarstw. Jej propozycje – ograniczenie zbrojeń, międzynarodowy arbitraż, poszanowanie praw narodów – były rewolucyjne i wyprzedzały swoją epokę o całe dekady.
Ale i tym razem jego głos został zignorowany. Obecność autorytetu moralnego, który domagał się pokoju opartego na sprawiedliwości, była nie do przyjęcia dla głów ówczesnych państw. Każdy chciał pokoju, ale na własnych warunkach.
Dlatego traktat pokojowy zawarty w Wersalu stał się, jak gorzko zauważył Watykan, antytezą papieskiego orędzia. Benedykt XV prosił o pokój bez zwycięzców i pokonanych; ustanowiono natomiast pokój zwycięzców, oparty na zemście i upokorzeniu Niemiec. Ostrzegał przed ideologicznym stosowaniem zasady narodowości, wiedząc, że arbitralne kreślenie granic w etnicznym tyglu Europy Środkowej zrodzi nowe konflikty. Jego obawy okazały się prorocze. Nowo powstałe państwa, pełne skonfliktowanych mniejszości, stały się niestabilne, co destabilizowało i tak słabe podstawy ich demokracji. Pokój wersalski, jak pisał jeden z watykańskich komentatorów, był dyplomatyczną katastrofą. Benedykt XV wiedział, że pokój narzucony siłą jest kruchy. Przewidział, że upokorzone narody będą pielęgnować urazy i „przekazywać z pokolenia na pokolenie smutną spuściznę nienawiści i zemsty”. Europa nie wkraczała w okres trwałego pokoju, lecz w czas trwającej dwadzieścia lat mobilizacji zbrojnej, która miała doprowadzić do kolejnej, jeszcze straszliwszej wojny.
Benedykt XV przegrał. Jego dyplomatyczne inicjatywy zawiodły. Ale właśnie z tej politycznej porażki, z popiołów jego niespełnionych nadziei, narodziło się coś nowego i trwałego: papiestwo jako światowy autorytet moralny.
Pozbawiony ziemskiej władzy, ale obdarzony niezależnym głosem, papież stał się sumieniem ludzkości. Jego tragiczny pontyfikat był bolesną, ale konieczną lekcją, która przygotowała Kościół na jeszcze mroczniejsze wyzwania, jakie miały wkrótce nadejść.
Milczący papież? – Pius XII
Pokój wersalski okazał się, tak jak przewidział Benedykt XV, jedynie dwudziestoletnim zawieszeniem broni. Europa nie odrobiła tragicznej lekcji, a smutna spuścizna nienawiści i zemsty wydała plon straszliwszy niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Z gruzów I wojny światowej wyłoniły się ideologie totalitarne, które nie chciały już tylko dominować, ale pragnęły stworzyć nowego człowieka i nowy świat, bez Boga. W tej nowej epoce człowiek sprowadzony został do zwykłego przedmiotu na służbie zbrodniczej doktryny. Komunizm w Rosji, faszyzm we Włoszech i wreszcie nazizm w Niemczech były czymś więcej niż tylko systemami politycznymi; były antyreligiami, które za swojego głównego wroga uznały chrześcijaństwo i jego prawdę o niezbywalnej godności osoby ludzkiej.
W tym mrocznym krajobrazie ster Kościoła objął najpierw Pius XI, papież-bojownik, który rzucił wyzwanie nowym idolom.W 1937 roku, w dwóch potężnych encyklikach, potępił obie antyludzkie ideologie.
W Divini Redemptoris nazwał komunizm ateistyczny „systemem pełnym błędów i sofizmatów”, a w przemyconej do Niemiec i odczytanej z ambon Mit brennender Sorge napiętnował bałwochwalstwo rasy i państwa, pisząc, że „Kto wynosi ponad skalę wartości ziemskich rasę albo naród, albo państwo, albo ustrój państwa (…) i czyni je przedmiotem bałwochwalczego kultu, ten przewraca i fałszuje porządek rzeczy stworzony i ustanowiony przez Boga”. Głównym autorem tego drugiego, odważnego dokumentu był jego sekretarz stanu, kardynał Eugenio Pacelli – przyszły Pius XII.
Kiedy w marcu 1939 roku Pacelli został papieżem, Europa stała na krawędzi kolejnej otchłani. Jego reakcja była niemal lustrzanym odbiciem działań Benedykta XV – natychmiast rozpoczął „ofensywę pokojową”. W dramatycznym apelu radiowym z 24 sierpnia 1939 roku, na kilka dni przed niemiecką inwazją na Polskę, wołał do świata słowami, które stały się mottem jego pontyfikatu: „Przez pokój nic nie ginie, przez wojnę można utracić wszystko”. Tak jak jego poprzednik, chwytał się każdej, nawet najmniejszej szansy na dialog, próbując mediować, przekonywać, błagać. Wiedział, że rozmawia z ludźmi, dla których słowo nic nie znaczy, ale jego działanie nie wynikało z naiwności. Było podyktowane moralnym imperatywem: obowiązkiem było chwytanie się wszystkiego w celu oddalenia groźby wojny.
Wkrótce jednak stało się jasne, że ta wojna jest inna. Nie chodziło już tylko o starcie armii na frontach. Jak pisał Pius XII, „druga wojna światowa przyniosła pewną tragiczną zmianę: po raz pierwszy całkowicie zaangażowała ludność cywilną”. Masowe bombardowania miast i planowa eksterminacja całych grup ludności, zwłaszcza Żydów, postawiły go przed dylematem, którego Benedykt XV doświadczył jedynie w zarodku. Doświadczenie brutalnych represji w Niemczech po encyklice Mit brennender Sorge uczyło go, że każde publiczne, ostre słowo Watykanu może sprowokować Hitlera do jeszcze większego bestialstwa. Rozpoczęła się trudna i dramatyczna praca nad umiarkowaniem w publicznych wystąpieniach.
To właśnie stąd bierze się łatka „milczącego papieża”. Ale Pius XII nie milczał. Zmienił jedynie język, dostosowując go do sytuacji, w której słowa mogły zabijać. Kiedy po inwazji na Polskę w encyklice Summi Pontificatus pisał o łzach i krwi „umiłowanego narodu, którym jest Polska”, naziści doskonale zrozumieli ten przekaz – zareagowali cenzurą i aresztowaniami księży. Kiedy w tajemnicy, biorąc na siebie całą odpowiedzialność, wspierał spisek niemieckich oficerów przeciwko Hitlerowi, naraził na śmiertelne ryzyko Kościół w całej Europie.
Jego strategia była tragicznie prosta i wyraził ją wprost w rozmowie z włoskim ambasadorem: „Powinniśmy wypowiedzieć ostre słowo przeciwko takim rzeczom, a przed uczynieniem tego powstrzymuje nas jedynie świadomość, iż gdybyśmy przemówili, tylko pogorszylibyśmy sytuację tych nieszczęśliwców”. To nie było milczenie. To był wybór. Wybór między publicznym gestem a realnym ratowaniem życia. Jak sam przyznał po wojnie: „Być może uroczysty protest zapewniłby mi chwałę w świecie, ale biednym Żydom przyniósłby prześladowania jeszcze bardziej zajadłe”.
Dlatego postawił na zasadę, która stała się jego cichym testamentem: „fakty znaczą więcej od słów”. Otworzył klasztory, kościoły i sam Watykan dla uciekinierów. Dzięki cichej, zorganizowanej akcji pomocy Kościół katolicki ocalił od zagłady dziesiątki tysięcy Żydów.
Pius XII, tak jak Benedykt XV w sprawie Ormian, wybrał „ostrożność, żadnych (…) szkodliwych potępień i czynne zaangażowanie w pomoc humanitarną”.
Jego myśl ewoluowała także w sferze doktryny. W swoim bożonarodzeniowym orędziu z 1942 roku, gdy machina Zagłady pracowała pełną parą, mówił o losie „setek tysięcy osób, które bez żadnej winy, czasami jedynie ze względu na przynależność narodową czy rasową skazane zostały na śmierć”. Język był ostrożny, ale przesłanie jasne.
To wtedy też, po raz pierwszy w historii papiestwa, na taką skalę zaczął mówić o uniwersalnych prawach człowieka, przenosząc akcent z praw narodów na godność każdej, pojedynczej osoby. To był jego wielki wkład w rozwój katolickiej nauki społecznej, fundament, na którym opierać się będą jego następcy.
Gdy wojna dobiegała końca, z równą mocą, z jaką odrzucał krucjatę Hitlera przeciwko bolszewizmowi (stwierdzając gorzko, że „zakrzywiony krzyż nie jest dokładnie krzyżem krucjat”), sprzeciwiał się logice bezwarunkowej kapitulacji i zbiorowej zemsty na narodzie niemieckim. Rozumiał, że należy odróżnić zbrodniczą ideologię od całego narodu. Jego pontyfikat, naznaczony najciemniejszą nocą XX wieku, stał się bolesnym, ale potężnym świadectwem, że w czasach absolutnego zła, polityka musi ustąpić miejsca ratowaniu życia, a bohaterstwem niekoniecznie jest głośny krzyk, lecz również miłość, która działa w ciszy. Ocena pontyfikatu Piusa XII pozostaje jednak wciąż przedmiotem debaty historyków.
Jan Paweł II wobec dziedzictwa poprzedników
Przenieśmy się w czasie o ponad 30 lat. Gdy 16 października 1978 roku nad Kaplicą Sykstyńską uniósł się biały dym, niewielu spodziewało się, że na Tron Piotrowy wstępuje człowiek, który na nowo zdefiniuje rolę papiestwa na arenie międzynarodowej. Karol Wojtyła nie był dyplomatą z Kurii Rzymskiej. Był świadkiem. W jego biografii, jak w soczewce, skupiły się dwa najmroczniejsze totalitaryzmy XX wieku – nazizm i komunizm. Ta osobista pamięć, hartowana w ogniu historii, nadała jego głosowi niespotykaną dotąd siłę i autentyczność. Nie był już tylko strażnikiem doktryny; był jej żywym wcieleniem.
Jego pontyfikat to nie tyle rewolucja, co ewolucja i zwieńczenie lekcji, którą Kościół odrabiał przez całe stulecie. Od Benedykta XV przejął sztukę dyplomacji i zasadę bezstronności, ale wzniósł ją na nowy poziom, przekuwając w potężne narzędzie soft power.
Od Piusa XII nauczył się, że istnieją sytuacje graniczne, w których milczenie staje się moralnym ciężarem. Z tego dziedzictwa i własnego doświadczenia zrodził się papież, który nie bał się wołać „Nigdy więcej wojny!”, ale który jednocześnie rozumiał, że pokój wymaga czegoś więcej niż tylko wzniosłych apeli.
Pierwszy wielki test przyszedł w 1982 roku, wraz z wybuchem wojny o Falklandy. Konflikt niemal klasyczny: dwa chrześcijańskie narody, Argentyna i Wielka Brytania, toczyły spór o skrawek ziemi na południowym Atlantyku. Papież stanął przed dylematem, który mógłby być udziałem jego poprzedników sto lat wcześniej: jak zachować neutralność i autorytet moralny, nie opowiadając się po żadnej ze stron? Zaplanowana wcześniej pielgrzymka do anglikańskiej Anglii w czasie wojny z katolicką Argentyną zdawała się dyplomatyczną pułapką. Każda decyzja – odwołanie lub odbycie wizyty – groziła oskarżeniem o stronniczość.
I wtedy świat zobaczył geniusz Karola Wojtyły. Papież nie tylko nie odwołał podróży, ale ogłosił, że tuż po niej uda się również do Argentyny. Był to ruch, który Andrea Tornielli nazwał „majstersztykiem bezstronności”. W jednym geście Jan Paweł II ocalił ekumeniczny dialog, okazał solidarność z oboma narodami i pokazał, że jego misja jest uniwersalna, wykraczająca poza doraźne interesy polityczne. Co więcej, w ogniu tego konfliktu wykuł kluczowe dla swojego nauczania rozróżnienie: potępił agresywny nacjonalizm, a jednocześnie afirmował patriotyzm jako uprawnioną „miłość do własnej ojczyzny”.
Jednak świat po zimnej wojnie szybko stracił swoją pozorną prostotę. Kiedy w 1990 roku Saddam Husajn najechał na Kuwejt, Jan Paweł II stanął przed nowym, znacznie bardziej złożonym wyzwaniem. Nie chodziło już tylko o bezstronność. Papież jednoznacznie potępił iracką agresję jako złamanie prawa międzynarodowego. A jednak, gdy pod wodzą Stanów Zjednoczonych uformowała się koalicja, by zbrojnie wyzwolić Kuwejt, ku zdumieniu wielu, głos z Watykanu był krytyczny.
Papież ostrzegał, że wojna, nawet prowadzona pod sztandarem ONZ, może stać się „przygodą bez odwrotu”. Obawiał się, że sprawiedliwy odwet przerodzi się w pożar, który ogarnie cały Bliski Wschód i że prawo międzynarodowe stanie się jedynie „przykrywką” dla interesów jednego supermocarstwa. To był moment przełomowy.
Jan Paweł II pokazał, że jego sprzeciw wobec wojny nie jest naiwnym pacyfizmem. Opierał się na twardym realizmie i chrześcijańskiej roztropności, która nakazuje ważyć proporcje i przewidywać konsekwencje. W jego wizji pokój to nie tylko brak wojny. Jak pisał w Centesimus annus, „drugim imieniem pokoju jest rozwój” – trwały ład można zbudować jedynie na sprawiedliwości społecznej i poszanowaniu godności narodów, a nie na sile militarnej.
Pełnię swojego profetycznego głosu Jan Paweł II objawił w obliczu tragedii, która rozdarła serce Europy w latach 90. Wojna w byłej Jugosławii nie była już klasycznym konfliktem. Była powrotem demonów, z którymi zmagał się Pius XII: ludobójstwem, czystkami etnicznymi, obozami koncentracyjnymi. Widok oblężonego Sarajewa i doniesienia o masakrach w Bośni postawiły Kościół przed tym samym, bolesnym pytaniem: co robić, gdy zło przybiera formę absolutną?
Odpowiedź Jana Pawła II była zwieńczeniem całej XX-wiecznej lekcji. Wyciągając wnioski z dylematów swoich poprzedników, sformułował doktrynę, która na zawsze zmieniła katolickie myślenie o wojnie i pokoju. W obliczu barbarzyństwa, głosił, społeczność międzynarodowa ma nie tylko prawo, ale moralny obowiązek interwencji humanitarnej, by rozbroić agresora. To było rewolucyjne stwierdzenie. Suwerenność państw, tłumaczył, nie może być „parawanem, który pozwala bezkarnie torturować i zabijać”.
Była to odważna odpowiedź na zarzut historycznego milczenia. Papież-świadek, który na własne oczy widział, do czego prowadzi bierność wobec totalitarnego zła, mówił jasno: w obliczu ludobójstwa nie wolno stać z boku. To przesłanie, wykute w ogniu bałkańskiej tragedii, jest być może najważniejszym elementem jego spuścizny. Pokazuje, jak w ciągu jednego stulecia głos Kościoła przeszedł drogę od bezsilnego apelu o pokój, przez bolesne dylematy, aż po stanowcze wezwanie do odpowiedzialności za los drugiego człowieka.
To właśnie siła tego moralnego świadectwa sprawiła, że upadek żelaznej kurtyny dokonał się w dużej mierze bez rozlewu krwi. Jan Paweł II z niedowierzaniem, ale i z dumą, pisał w Centesimus annus: „Wydawało się, że porządkiem europejskim, który wyłonił się z drugiej wojny światowej (…), mogła wstrząsnąć jedynie kolejna wojna. Tymczasem został on przezwyciężony wysiłkiem ludzi, którzy nie uciekali się do przemocy”. To zwycięstwo prawdy nad siłą, dialogu nad konfrontacją, było w ogromnej mierze jego zasługą – zasługą człowieka, który nauczył świat na nowo mówić o pokoju, nie jako o utopii, ale jako o trudnym obowiązku, budowanym na fundamencie sprawiedliwości i niezbywalnej godności każdej ludzkiej osoby.
Droga, jaką przebył Kościół w XX wieku – od bezsilnego wołania Benedykta XV, przez bolesne milczenie i dyskretne działanie Piusa XII, aż po profetyczny i zaangażowany głos Jana Pawła II to żywa lekcja dojrzewania moralnego sumienia w konfrontacji ze złem. Opowieść o tym, jak z popiołów politycznej porażki i izolacji narodził się nowy, potężny autorytet – głos zdolny mówić w imieniu tych, którym głos odebrano.
To dziedzictwo jasnych zasad i bolesnych kompromisów nie jest zamkniętą księgą. Jest kompasem, który papieże XX wieku zostawili swoim następcom. Kompasem, którego wskazania stają się dziś, w obliczu nowych wojen i starych nienawiści, znów boleśnie aktualne i pilnie potrzebne.
Bibliografia
Opracowanie
Tornielli Andrea, Giannelli Andrea, Papieże a wojna. Od pierwszego światowego konfliktu do ataku na Irak, wydawnictwo M (2006)
Wybrane encykliki
Benedykt XV, encyklika Ad beatissimi Apostolorum (1914)
Pius XI, encyklika Mit brennender Sorge (1937)
Pius XI, encyklika Divini Redemptoris (1937)
Pius XII, encyklika Summi Pontificatus (1939)
Jan XXIII, encyklika Pacem in terris (1963)
Jan Paweł II, encyklika Centesimus annus (1991)