Nie każdemu Stany Zjednoczone Ameryki kojarzą się z chrześcijańskim wezwaniem do ewangelizacji wszędzie i na wszelkie sposoby (“a nawet słowami, jeśli trzeba” – mógłby dodać św. Franciszek). Myślę jednak, że powinny. To między innymi to wezwanie sprawiło, że USA w ekspresowym tempie dołączyły do światowej ligi mocarstw.
Chrześcijańskie początki Nowego Świata
John Winthrop (purytański kaznodzieja), zgromadził swoich wiernych w 1630 roku, by opuścić ograniczającą ich pod względem religijnym Anglię. Wyruszyli na pokładzie okrętu Mayflower w stronę dzikich wówczas wybrzeży Ameryki Północnej, której kolonizacja powyżej Zatoki Meksykańskiej nie była jeszcze daleko posunięta. Gdy docierali do brzegów Nowego Świata, Winthrop wygłosił płomienne kazanie, które przeszło do historii jako oświadczenie woli, będące fundamentem dla przyszłych pokoleń.
Założyciel Bostonu podkreślił w swojej mowie znaczenie „braterskiego oddania”, które miało służyć „wspólnemu działaniu jak jeden mąż”. Według niego tylko w ten sposób purytanie mogli stworzyć cywilizację, która niczym „miasto na wzgórzu” (nawiązanie do fragmentu Nowego Testamentu o posłannictwie chrześcijan, por. Mt 5, 13) miałaby stać się wzorem posłuszeństwa Bogu dla całego świata. Przestrzegł też, że zdrada Boga przez grzechy nie tylko oznaczałaby porażkę w tej misji, ale również „otworzyłaby usta niewiernym do bluźnierstwa przeciw Bogu (…) i ośmieszyła wiele dobrych sług Boga, a ich modlitwy zamieniłaby w przekleństwa [rzucane w stronę purytan]”. W całej przemowie dominuje przekonanie o boskim posłannictwie. Purytański Boston stał się rzeczywiście modelowym miastem dla wczesnego osadnictwa w Ameryce. Było to miasto samorządne, z systemem publicznej edukacji i dostępem do Atlantyku gwarantującym pośrednictwo w relacjach z Europą.
Przez ponad sto lat, aż do utworzenia państwa amerykańskiego jako niepodległego bytu, znaczenie wspólnoty lokalnej było dla mieszkańców Nowej Anglii podstawową wartością. Nie zmieniło się to również po utworzeniu Unii (ani później). Spoiwami wspólnoty lokalnej miały być: przekonanie o obowiązku publicznej służby, przywiązanie do równości oraz zaangażowanie w życie religijne – tak osobiste, jak i wspólnotowe.
Pisanie i czytanie przeciwko diabłu
W Stanach Zjednoczonych, od początku istnienia tego kraju, wyjątkowo wysoki (jak na tamte czasy) był odsetek potrafiących czytać i pisać – wynosił między 80% a 90%. Tak więc mimo iż społeczeństwo amerykańskie do połowy XIX wieku w większości trudniło się rolnictwem (uznawanym stereotypowo w historii jako domena państw zacofanych), wiodło prym jako najlepiej pod tym względem wykształcone. Również i tutaj nieocenione są zasługi chrześcijańskiego radykalizmu Amerykanów.
Historycy zgodni są co do tego, że obowiązek lektury świętych tekstów sprzyjał rozwojowi umiejętności czytania. O ile dobrym przykładem jest często przywoływany w tym kontekście islam, to warto docenić na tym polu również tzw. protestanckie odłamy chrześcijaństwa. Traktowały one lekturę Ewangelii jako podstawowy akt wiary. Nie tylko jednak czytanie świętych wersetów sprawiło, że popularne w USA było tak czytanie, jak i w ogóle idea kształcenia.
Amerykanie obok praktycznego wymiaru wyedukowanego społeczeństwa, kładli nacisk na oparcie wiedzy o moralność, która kierowałaby ją na dobre tory. Bynajmniej nie był to już wówczas pogląd oryginalny, a raczej powszechny w strefie anglosaskiej, głównie za sprawą filozofii (między innymi Johna Locke’a i Adama Smitha). Ten pierwszy uważał wręcz, że dziecku prawnie należeć się powinna edukacja, a rodzice za ograniczanie tego prawa winni być karani!
Amerykanie wierzyli, że człowiek niewykształcony jest szczególnie narażony na działanie diabła. Istotę tej idei najlepiej odzwierciedla uchwalone w 1647 roku w Massachusetts prawo o nazwie „Old Deluder Satan Act” (z ang. “Prawo Starego Zwodziciela Szatana”). Precyzowało ono, że „najważniejszym działaniem starego zwodziciela, Szatana, jest powstrzymywanie ludzkości od lektury Pisma”. Zwalczaniu tego zjawiska miały służyć szkoły publiczne w każdej miejscowości liczącej ponad pięćdziesiąt rodzin. Ich celem było „niedopuszczenie do pogrzebania wraz z przodkami nauki i wiedzy”.
Go west, young man!
Kluczowym elementem dla rozwoju młodego kraju, była jego zdolność do zasiedlania nowych połaci ziemi. Wystarczy wyobrazić sobie, że USA pomiędzy 1776 a 1848 rozrosły się z ok 1 000 tys. km kwadratowych do 7 700 tys. km kwadratowych, a ich populacja wzrosła z około 2,5 mln osób do ok. 17 mln. Jednocześnie pojawiały się wielkie, nawet kilkudziesięciotysięczne miasta. Jeśli bogactwo minerałów, gleby i lasów miało się nie marnować, wymagany był potężny ruch pionierów, którzy zakładali coraz to odleglejsze osady.
Pozornie mogłoby się wydawać, że to pośród tych osób rozpocznie się laicyzacja. Przecież oderwane od reszty społeczeństwa, zmagające się z niepogodą i chorobami wrogie plemiona indiańskie, nie musiały przejmować się niedzielnym nabożeństwem (tak jak obserwowany przez pastora i sąsiadów Południowiec).
Jednakże wśród odważnych kobiet i mężczyzn, którzy na ikonicznych wozach z białymi, płóciennymi plandekami ruszali na Zachód, nie brakowało gorliwych chrześcijan. Byli oni przekonani, że nie tylko spełniają swoją życiową szansę i patriotyczny obowiązek, ale również, że wypełniają boskie przeznaczenie swojego kraju.
Warto przy okazji wspomnieć, że model samodzielnego podboju coraz to odleglejszych rubieży, przekładał się na popularność wyznań protestanckich. Mimo to, w USA oczywiście żyli również katolicy. William Cobbett (angielski radykalny działacz katolicki) w swoich broszurach wręcz zachwycał się powodzeniem, z jakim Amerykanie rozdzielając sprawy kościelne od państwa, pozostają głęboko uduchowieni i świadomi w teologii swojej wiary:
“Wzorowy rząd tego kraju, rząd mądry, sprawiedliwy, zarówno wszystkie uważa wyznania (…) Biskupi i duchowieństwo równy mają szacunek powszechny, jak i obcych wyznań pasterze, z tego tylko względu, że religia nie na mocy prawa istnie.” [pisownia zgodna z oryginałem – przyp. red.]
Sama obecność katolików w USA nie oznaczała, że rozwijali się oni tak sprawnie jak protestanci. Miało to względy – oprócz historycznych (migracja głównie protestancka) – także praktyczne. Ówczesny model protestancki wykazywał się o wiele większą wolnością w sprawowaniu nabożeństw (i innych aktów religijnych), czy dzielenia się chlebem. Dzięki temu w nowopowstałych osiedlach wśród wyznawców protestantyzmu łatwiej było o lidera duchownego, którego można było w ostateczności po prostu wybrać spośród siebie, na przykład według pobożności lub znajomości Biblii. Do spraw poważniejszych, takich jak ślub, można było poczekać aż przyjedzie objazdowy pastor z najbliższego miasteczka.
Inaczej miała się sprawa katolików, którzy przywiązani do nienaruszalnych obowiązków kapłańskich, nie mogli pozwolić sobie na dłuższą niż kilkudniowa nieobecność swojego duchownego.
Znana jest nawet sprawa księdza, który ruszając ze swoimi wiernymi w głąb Ameryki, kontaktował się na bieżąco ze swoim przełożonym, czyli… biskupem niemieckiej Moguncji. Nie stanowi to o wyższości protestantów nad katolikami, ale wskazuje na pewną specyfikę.
***
Oczywiście jest to ledwie zarys kwestii chrześcijańskich u korzeni największego globalnego mocarstwa (wedle niektórych najpotężniejszego w historii). Warto jednak naświetlić je nawet ogólnikowo, by zaznaczyć, że Amerykanie swoją państwowość oparli o chrześcijaństwo w sposób kompletny i radykalny. Może to wprawiać w zdziwienie, ale moim zdaniem – powinno raczej inspirować.