Odpowiedź Iranu przyszła z powietrza. Czy grozi nam dalsza eskalacja?

Surrealistyczny festiwal świateł i fajerwerków nad Izraelem, Jordanią i Irakiem, który można było śledzić z soboty na niedzielę, to niestety nie hucznie obchodzone zakończenie Ramadanu. To efekt decyzji ajatollaha Chamenei i irańskiej wierchuszki o udzieleniu widowiskowej odpowiedzi na bezprecedensowy atak Izraela z 1 kwietnia (wymierzony w konsulat Iranu oraz czołowego generała sił Quds w Syrii).

Bezprecedensowa operacja

Z jednej strony Teheran dokonał uderzenia, które w jego percepcji miało mieć charakter deeskalujący, ale w rzeczywistości mogło stać się przedwczesnym prezentem na Hanukkah dla premiera Izraela Benjamina Netanjahu. Zanim jednak przejdę do dyplomatycznych konsekwencji uderzenia, warto przytoczyć trochę faktów na temat samej operacji militarnej.

Warto zwrócić uwagę na historyczny wymiar tego ataku. Pierwszy raz w ponad 40-letniej historii konfliktu między Izraelem a Iranem (nazywanej czasem „cichą wojną”), mamy do czynienia z bezpośrednim atakiem ze strony reżimu ajatollahów na Izrael.

Już sam ten fakt dość dobrze ukazuje, do jakiego stopnia sytuacja w regionie uległa zaostrzeniu i gdzie zostały przesunięte czerwone linie, które jeszcze niedawno wydawały się nieprzekraczalne.

Według danych izraelskich Iran wystrzelił ponad 330 środków rażenia: 170 dronów Shahed, 120 rakiet balistycznych średniego zasięgu Emad oraz 30 nisko latających pocisków manewrujących (w tym typu Paveh).

Izrael twierdzi, że wszystkie drony i rakiety manewrujące wystrzelono z terytorium Iranu. Według danych IDF, w tym samym czasie Huti z Jemenu wystrzelili także kilka dodatkowych rakiet w kierunku Izraela.

Wall Street Journal dwa dni przed atakiem podało, że irańscy urzędnicy poinformowali przedstawicieli z Arabii Saudyjskiej oraz innych państw Zatoki Perskiej o charakterze i terminie spodziewanego ataku odwetowego na Izrael. Co ciekawe informacja została przekazana Stanom Zjednoczonym, dzięki czemu Izrael otrzymał wczesne ostrzeżenie o możliwej zmasowanej ofensywie powietrznej ze strony Teheranu.

Od chwili wystrzelenia bezzałogowych statków powietrznych i rakiet z Iranu, były one wykrywane przez radary w krajach Zatoki Perskiej, które przekazywały informacje do Centralnego Dowództwa Stanów Zjednoczonych (CENTCOM), zlokalizowanego w Katarze. Dzięki tym danym dowództwo amerykańskie, w ramach pętli decyzyjnej, mogło skutecznie nadać priorytet celom dla wyrzutni rakiet przeciwlotniczych oraz dla myśliwców znajdujących się w gotowości w przestrzeni powietrznej.

W całą operację mocno zaangażowała się Jordania, która zgodziła się nie tylko otworzyć swoją przestrzeń powietrzną dla myśliwców amerykańskich i innych krajów, ale nawet przechwytywać irańskie środki napadu powietrznego. Zważywszy na bardzo napiętą sytuację wewnętrzną w samej Jordanii, która jest następstwem licznych protestów ludności pochodzenia palestyńskiego (stanowiącej blisko połowę ludności całego kraju), zaangażowanie Ammanu w obronę Izraela miało charakter mocno ryzykowny. Król Abd Allah II ibn Husajn musi się liczyć z tym, że większość ludzi zamieszkujących Jordanię jest nieprzychylnie nastawiona do sąsiadującego z nią Izraela. W takim wypadku jawne wsparcie militarne dla Tel Awiwu może tylko pogorszyć wewnętrzną sytuację Jordanii.

Wracając jednak do samej powietrznej ofensywy Iranu warto odnotować, że środki napadu powietrznego wysłane na Izrael, zostały zestrzelone głównie przez samo to państwo oraz Stany Zjednoczone. W mniejszych ilościach natomiast przez Wielką Brytanię, Francję i Jordanię.

IDF stwierdziło, że żaden ze 170 dronów i ponad 30 rakiet manewrujących nie wleciał na terytorium Izraela. Amerykańskie samoloty zestrzeliły prawdopodobnie około 70 dronów, natomiast dwa amerykańskie statki rakietowe przechwyciły około 6 rakiet.

Jak podaje amerykańska stacja CBS, ze 120 rakiet balistycznych wystrzelonych w kierunku Izraela z Iranu tylko pięć przedostało się przez izraelską i amerykańską obronę powietrzną i uderzyło w terytorium Izraela. Zastanawiająca jest informacja, że mniej więcej połowa rakiet balistycznych uległa awarii podczas startu lub rozbiła się w locie. Wydaje się to być kompromitujący fakt dla reżimu w Teheranie (jeżeli się potwierdzi). Cztery rakiety rzeczywiście trafiły w izraelską bazę lotniczą Nevatim, gdzie stacjonują izraelskie F-35. Baza ta była prawdopodobnie głównym celem ataku ze strony Iranu, ponieważ przypuszczalnie to właśnie stamtąd izraelski F-35 przeprowadził śmiertelny atak na konsulat Iranu w stolicy Syrii 1 kwietnia.

 „Z naszego punktu widzenia operacja się zakończyła, ale siły zbrojne są w gotowości i w razie potrzeby podejmiemy interwencję. Jeśli reżim syjonistyczny odpowie, nasza następna operacja będzie znacznie większa.”

Generał Bagheri
(szef sztabu sił zbrojnych Iranu)

 

Czy Teheran osiągnął sukces?

Patrząc na zacytowane powyżej statystyki, trudno uznać atak Iranu za wielkie zwycięstwo, czy też skuteczny odwet na Izraelu. Oczywiście wojskowi irańscy dobierali zarówno cele, jak i arsenał wykorzystany podczas agresji. Miało to na celu uniknięcie niepotrzebnych ofiar, zwłaszcza wśród ludności cywilnej.

Biorąc jednak pod uwagę ilość wykorzystanych w ofensywie środków, przedarcie się przez obronę przeciwlotniczą przez zaledwie kilka rakiet balistycznych, wydaje się być bardzo skromnym wynikiem. Poddaje on w wątpliwość zdolności irańskie do wykonania skutecznego ataku saturacyjnego.

Z drugiej strony, w przypadku dłuższego konfliktu między Izraelem a Iranem, znaczny arsenał rakiet oraz dronów różnego rodzaju prawdopodobnie szybko ograniczyłby skuteczność Żelaznej Kopuły. Jednakże obrona nieba nad Izraelem, a nawet całym regionem, to zdecydowanie nie tylko domena zarezerwowana dla IDF. Jak widać w dalszym ciągu jest to strefa mocno kontrolowana przez Waszyngton i jego sojuszników.

Ważną kwestią są koszty tej wielkiej operacji defensywnej. Izraelskie media podają, że przechwycenie kilkudziesięciu irańskich rakiet i dronów w ciągu nocy kosztowało Tel Awiw aż 5 miliardów szekli (1,35 miliarda dolarów). Do końca 2023 roku Izrael wydał blisko 18 miliardów dolarów na wojnę w Gazie.

The Washington Post szacował, że w pierwszym kwartale obecnego roku, Tel Awiw będzie musiał wysupłać kolejne 19 miliardów na prowadzenie operacji przeciwko Hamasowi. Oczywiście pociski typu Tamir oraz ich amerykański odpowiednik SkyHunter nie pojawiają się znikąd. Każda taka „świetlista noc nad Palestyną” sprawia, że fabryki rakietowe mają zapewnioną intensywną pracę na kilka miesięcy, co z kolei nadwątla zapasy przeciwrakiet, wykorzystywanych do obrony nieba na Bliskim Wschodzie. Teheran stara się przedstawić ten pozornie ograniczony atak powietrzny na Izrael jako wielki sukces militarny, aby poprawić swoją lekko nadszarpniętą reputację wśród organizacji należących do „osi oporu”. Tuż po ataku w centrum Teheranu pojawił się wielki bilbord o znamiennej treści:

„Wasz następny błąd będzie końcem waszego fałszywego stanu. Następne uderzenie będzie silniejsze.”

Problem polega na tym, że prawdopodobnie irańskie władze same nie były całkowicie pewne, czy heroiczne opowieści przekazywane przez agencje informacyjne związane z reżimem, przyniosą pożądany efekt propagandowy. W poniedziałek pojawiły się informacje, że w Islamskiej Republice ograniczono znacznie działanie Internetu w przestrzeni publicznej, co miało być remedium na możliwe uzyskiwanie przez Irańczyków informacji na temat ataku. Jest to uzasadnione domniemanie, gdyż wielce prawdopodobne jest, że motywacje Iranu co do udzielenia odpowiedzi Izraelowi miały charakter w znacznej mierze skierowany do wewnątrz. W egipskiej gazecie Al-Jamahoriya możemy przeczytać, że:

„Akcja Iranu jest próbą przywrócenia mu reputacji, która została poważnie nadszarpnięta w zdezintegrowanym i słabym świecie arabskim i muzułmańskim, a istnieje wiele ruchów oporu, które nie zgadzają się z obecnym podejściem Iranu. Wierzę, że Izrael również skorzystał, ponieważ  w ramach tej akcji Iran dał Netanjahu „darmowy prezent”, który czerpie z tego korzyści wewnętrznie i zewnętrznie.”

Często zapominamy, że władze poszczególnych państw, stosując różne formy dyplomatycznego nacisku, w tym środki militarne, głównie dążą do kształtowania polityki wewnętrznej we własnym kraju. zeszłym tygodniu wspomniałem o problemach z zapewnieniem bezpieczeństwa obywatelom irańskim przez rządzący reżim.

Przypomnijmy, że władza ajatollaha i jego „akolitów” opiera się na co najmniej niepewnych fundamentach. W 2022 roku Iran był ogarnięty falą protestów po śmierci Mahsy Amini, aresztowanej i pobitej za strój niezgodny z obowiązującymi normami Islamskiej Republiki. W tym roku mieliśmy do czynienia z kompromitującymi siły bezpieczeństwa w Teheranie, atakami terrorystycznymi przeprowadzanymi w irańskiej części Beludżystanu przez Jaish al-Adl oraz zamachu Daesz dokonanym podczas ceremonii obchodów męczeńskiej śmierci Qassima Suleimaniego.

W kraju rządzonym żelazną ręką takie sytuacje mogą być wodą na młyn dla działalności opozycji, która chętnie rozprawiłaby się z obecnymi władzami irańskimi. Pokaz siły mógł być sygnałem zarówno dla sił odśrodkowych działających w Iranie, jak i dla organizacji w ramach „osi oporu”, przypominającej macki hydry z głową w Teheranie. Wspominany ekspert ds. Iranu przekonywał, że:

„Wczoraj dużo mówiło się, że jeśli Izrael zaatakuje – to zostanie to wykorzystane do obalenia reżimu przez swoich przeciwników, ponieważ dla  nich nie jest on w stanie poradzić sobie z słabnącą gospodarką, wojną z zewnątrz i problemami od wewnątrz. To ludzie, którzy naprawdę czekają na izraelski atak.”

Dr Tamar Elam Gindin, Maariv

Sam reżim irański po dokonaniu ataku uznał, że sprawę uważa za zakończoną i nie będzie dokonywał kolejnych odwetów, chyba że Tel Awiw zdecyduje się na kolejne uderzenie. Tutaj docieramy do sedna problemu, gdyż pokazówka Iranu może stanowić świetny pretekst do eskalacji dla rządu Benjamina Netanjahu.

Netanjahu w potrzasku

Nietrudno zauważyć, że uderzenie Iranu zmaterializowało się w bardzo trudnym dla premiera Izraela momencie. Wewnętrzne wrzenie w kraju położonym na Ziemi Świętej, wydaje się sięgać zenitu. Świat w ostatnich dniach obiegły obrazki z Tel Awiwu, gdzie olbrzymi tłum protestujących kolejny raz domagał się przedterminowych wyborów, co oczywiście wiąże się z utratą władzy przez obecny rząd. Po kątach Knesetu krążą projekty ustawy, które mogą ostatecznie położyć kres obecnej koalicji. Inicjatywa legislacyjna dotyczy regulacji kwestii poboru do wojska wśród społeczności ultraortodoksyjnych Żydów.

Obecne rozporządzenie umożliwia wszystkim studentom studiującym Torę w jesziwach uzyskanie wielokrotnego rocznego odroczenia służby wojskowej do czasu osiągnięcia wieku zwolnienia z obowiązku służby. Według Dyrekcji Personalnej IDF, w ciągu ostatniego roku około 66 000 młodych mężczyzn ze społeczności Charedim otrzymało zwolnienie ze służby wojskowej, co jest rzekomo rekordem wszechczasów. Partie ultraortodoksyjne domagają się dalszego zwolnienia ze służby, podczas gdy inne frakcje koalicyjne (w tym członkowie Likudu i skrajnie prawicowej religijno-syjonistycznej partii) domagają się, aby Charedim jako wspólnota pełnili służbę wojskową.

„Nawet po pół roku wojny na wyniszczenie między Hamasem, Hezbollahem a IDF, izraelskie siły zbrojne nie osiągnęły celów wojennych: ani pokonania Hamasu, ani uwolnienia zakładników. IDF nadal grzęźnie w błocie.”

Generał rezerwy Icchak Barik (Maariv)

Cytując słowa generała Icchaka Barika, trudno nie zauważyć, że opinie na temat wojny, którą prowadzi rząd Izraela od 7 października, są raczej nieprzychylne. Wspomniany wojskowy krytykował także Netanjahu i jego współpracowników za prowokowanie Iranu, co miałoby być otwarciem kolejnego frontu, gdy IDF nie jest w stanie poradzić sobie z relatywnie najsłabszym przeciwnikiem, czyli Hamasem w Strefie Gazy.

Dodając do tego duży potencjał Hezbollahu, który niemal codziennie organizuje ostrzał północnego Izraela, skutecznie uniemożliwiając w ten sposób powrót mieszkańców tych terenów do domów, sytuacja staje się jeszcze trudniejsza. Zwracając uwagę na coraz większe niepokoje na Zachodnim Brzegu, gdzie działalność osadników żydowskich nasila spiralę nienawiści i może prowadzić do wybuchu kolejnego konfliktu, jasne jest, że Tel Awiw znalazł się w potrzasku militarnym.

Co jeszcze istotniejsze, Izrael znajduje się również w dyplomatycznej niełasce. Kraje arabskie i opinia publiczna w Stanach Zjednoczonych oraz Europie są oburzone skalą ofiar cywilnych, które poniosły śmierć z rąk Izraelczyków.

Głód i nędza Palestyńczyków, śmierć pracowników organizacji humanitarnej World Central Kitchen oraz groźby rządu z Tel Awiwu dotyczące nieuchronnie nadchodzącej ofensywy na Rafah (która według przypuszczeń może zakończyć się wielką katastrofą humanitarną i rzezią cywilów), tworzą poważny arsenał problemów w relacjach międzynarodowych dla Netanjahu.

W tej skomplikowanej sytuacji, rękę do Netanjahu postanowił wyciągnąć przywódca Iranu – ajatollah Ali Chamenei. Przemawiając z okazji kończącego się świątecznego miesiąca ramadanu, zapowiedział:

„Reżim zła popełnił błąd. Musi zostać i zostanie zań ukarany”

Przywódca Iranu podaje pomocną dłoń Netanjahu?

Już sama groźba rewanżu ze strony kraju położonego na obszarze starożytnej Persji zaczęła odciągać opinię publiczną od sytuacji w Gazie.

Gdy wystartowały drony i rakiety balistyczne skierowane w stronę Izraela, jak za ruchem czarodziejskiej różdżki zmieniła się percepcja wielu krajów i z nieprzejednanych krytyków państwa położonego w Palestynie, zmienili się w obrońców nieba nad Izraelem.

Premier Izraela otrzymał narzędzia, dzięki którym może obecnie kierować eskalacją na Bliskim Wschodzie według własnego kalkulatora politycznego i tygodniami odciągać opinię publiczną od problemów wewnętrznych, od kontrowersyjnej ofensywy w Gazie, a przy tym zbijać poparcie dla najgroźniejszych rywali do teki premiera.

W ostatnim czasie w izraelskich mediach krążył sondaż przeprowadzony przez Kan News, z którego dowiadujemy się, że 42% respondentów uważa, że Netanjahu powinien natychmiast podać się do dymisji, a 29%, że powinien ustąpić po zakończeniu wojny, co daje w sumie 71% domagających się jego obalenia. Jednak to w cale nie oznacza, że obecny szef rządu Izraela musi już żegnać się ze stołkiem.

Sytuacja w Knesecie jest niejednoznaczna, gdyż obecnie partie opozycyjne teoretycznie mogą zawiązać koalicję i przejąć rządy w państwie, gdyby nastąpiły przedwczesne wybory. Jednak co ciekawe słabnie największy rywal Benjamina Netanjahu, który mógłby zostać szefem rządu po ewentualnej elekcji. „National Unity”, partia Bennego Gantza, uzyskuje obecnie najniższe poparcie od czasu ataku Hamasu z 7. października. Sondaż dla Channel 12 wykazał, że 35% Izraelczyków uważa, iż to właśnie ​​Gantz jest bardziej odpowiednim kandydatem na premiera, w porównaniu z 29% dla Netanjahu. Kolejne 30% twierdzi, że nie głosowałoby na żadnego z kandydatów, a 5% stwierdziło, że nie wie. Jeśli jednak wybór padł między Netanjahu a liderem opozycyjnej partii Yesh Atid Yairem Lapidem na premiera, 33% poparło Netanjahu, a tylko 23% Lapida, podczas gdy 39% nie poparło żadnego z nich, a 5% stwierdziło, że nie wie.

Netanjahu, pomimo stojącego przed nim potrzasku, demonstruje zdolność do sprawnego zarządzania konfliktem wewnętrznym, umożliwiając sobie utrzymanie się na powierzchni oraz biegłe przeciwdziałanie swoim przeciwnikom. Po tym, jak izraelski gabinet wojenny otrzymał informację o ataku ze strony Iranu w sobotni wieczór, trzech urzędników z Izraela przekazało, że ministrowie Benny Gantz i Gadi Eizenkot, dawni szefowie sztabu IDF, zaproponowali natychmiastowe rozpoczęcie kontrataku. Gantz i Eizenkot argumentowali, że im dłużej Izrael będzie czekać, tym trudniej będzie uzyskać międzynarodową legitymizację dla kontrataku. Netanjahu również wyraził chęć poczekania na rozmowę telefoniczną z prezydentem Bidenem. Przynajmniej takie informacje przekazali „anonimowi urzędnicy”. Dziwnym trafem ukazują one Gantza i Eizenkota jako narwanych „pistoletów”, chcących szybkiego odwetu na Iranie, a Netanjahu wychodzi na tego, który zachowuje wstrzemięźliwość i chce kontaktować się z Bidenem.

Oprócz niewątpliwych sukcesów na polu polityki wewnętrznej, premier Izraela zebrał również pozytywne żniwo dyplomatycznych gestów ze strony (ostatnio lekko „zardzewiałych”) przyjaciół ze Stanów Zjednoczonych i Europy.

„W nadchodzących dniach Stany Zjednoczone nałożą nowe sankcje na Iran, w tym na jego program rakietowy i dronowy, a także nowe sankcje na podmioty wspierające Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej (IRGC) i Ministerstwo Obrony Iranu.  Przewidujemy, że nasi sojusznicy i partnerzy wkrótce zastosują własne sankcje”

Doradca Białego Domu ds. bezpieczeństwa narodowego
Jake Sullivan

Stany Zjednoczone zareagowały pełnym poparciem dla Izraela, oczywiście zastrzegły, że nie będą uczestniczyć w ewentualnym odwecie Izraela, a właściwie w odpowiedzi na odpowiedź, w odpowiedzi… I tak dalej. Jednak stwierdzono także, że Waszyngton będzie Izraela w każdym wypadku irańskiego ataku. Właściwie ten sposób komunikacji dyplomatycznej sugeruje, że Izrael ma niemalże dowolność w decydowaniu o odpowiedzi, a nie musi się obawiać utraty poparcia ze strony USA. W podobnym tonie wypowiadali się inni przywódcy europejscy.

Inną kwestią pozostaje stosunek krajów arabskich do irańsko-izraelskiego konfliktu. Ewidentnie mamy tu do czynienia z dwutorowością. Z jednej strony, jest to pragmatyczne, militarnie lub wywiadowcze wsparcie dla Izraela i Stanów Zjednoczonych, co uczyniła Jordania, Bahrajn, Katar oraz w mniejszym stopniu Arabia Saudyjska. Z drugiej strony, obserwujemy ciągłe werbalne ataki na państwo syjonistyczne. Świetnie podsumował tę sytuację Ayman Safadi, Minister Spraw Zagranicznych Jordanii:

„Jordania ostrzegała, że ​Netanjahu będzie próbował rozpocząć konfrontację z Iranem, aby wciągnąć USA i być może cały Zachód w wojnę regionalną, przenosząc uwagę na Iran: zbierając międzynarodowe poparcie przeciwko Teheranowi i sprawiając, że świat zapomni o Strefie Gazy.”

Czy Izrael podkręci temperaturę konfliktu?

Rząd w Tel Awiwie dzięki atakowi Iranu dostał możliwość rozpętania porządnej regionalnej awantury, do której wydawało się, że dążył od dłuższego czasu. Netanjahu nie raz sugerował, że niczym Michel Corleone w pierwszej części Ojca Chrzestnego chce „pozałatwiać wszystkie rodzinne interesy”, zarówno z Hezbollahem na północy, z Hamasem w Gazie, z Baszarem w Syrii, z ajatollahem w Iranie i tak dalej. Oczywiście gorące kartofle z ogniska najlepiej wyciągać cudzymi rękoma, więc Izrael nie będzie „pchał się” w taką zadymę, bez obstawy w postaci „wujka Joe”.

Chociaż teoretycznie Netanjahu może rozpętać piekło to wydaje się, że na ten moment nie musi tego robić żeby utrzymać się na powierzchni.

W przeszłości premier Izraela wywoływał „wojenki”, które pomagały mu odwracać uwagę obywateli od nieudolnych rządów, natomiast nigdy nie należał on do kategorii ryzykantów, nigdy nie wywołał wojny przez wielkie W. Duży konflikt jest ryzykowny, nie da się już grać na strunach dyplomatycznej eskalacji.

Potencjał Iranu jest ogromny, to zupełnie inny przeciwnik niż Hamas, a do tego ma potężne organizacje proxy, które automatycznie przeprowadzą zmasowane ataki na Izrael, jeżeli doszłoby do wprowadzenia konfliktu na wyższy poziom.

„W przeszłości całkiem trafne było stwierdzenie, że Netanjahu zwykle nie eskalował sytuacji. W swoich wojnach z Hamasem wolał wojny krótkie,  intensywne i ograniczone, w których mógł kontrolować i kalkulować ruchy”

The Guardian – Dalia Sheindlin

Washington Post powołując się na anonimowego urzędnika z administracji rządowej Izraela podał, że Netanjahu zwrócił się do IDF o przygotowanie banku celów w Iranie, przy czym oferowane opcje obejmowały między innymi zbombardowanie obiektów w Teheranie lub cyberatak. Wygląda więc na to, że premier Izraela będzie chciał dać odpór Irańczykom, zgodnie z zasadą izraelskiej strategii, która za swój priorytet uważa odstraszanie przeciwnika. Informacje potwierdził minister obrony Izraela Yoav Gallant, który powiedział Sekretarzowi Obrony USA, że nie ma innego wyjścia, jak tylko odpowiedzieć na bezprecedensowy atak rakietowy i dronowy przeprowadzony przez Iran w weekend.

Jedno jest pewne, czy atak nastąpi czy nie, chytry lis jakim jest Benjamin Netanjahu na pewno wyciśnie tę sytuację jak gąbkę. Premierowi Izraela trzeba przyznać, że jak mało kto potrafi przekuwać pojawiające się problemy w polityczne sukcesy.

Marcin Lupa
Marcin LupaNa portalu prowadzi autorski cykl "Globalne Południe pod Lupą". Absolwent Wydziału Prawa i Administracji UWr poświęcający swój czas wolny na rekonstrukcję historyczną przedwojennego Wojska Polskiego oraz studiowanie historii XX wieku. Z zamiłowania biegacz i miłośnik górskich wędrówek, interesujący się geopolityką, astronomią, muzyką, książkami (od biografistyki i literatury faktu po klasyki fantastyki) i filmami wojennymi.