Spór o rachunek sumienia Kościoła

Jeżeli człowiek jest w pełni sobą jedynie poprzez bycie we wspólnocie, wtedy rachunek sumienia wspólnoty jest i zrozumiały, i konieczny. Jeżeli natomiast jest on indywiduum, którego nie wiążą realne więzi z innymi ludźmi, to taki rachunek sumienia jest aktem ze swej natury fałszywym. Prawda natomiast – takie jest nauczanie Kościoła – leży pomiędzy tymi dwoma skrajnymi rozwiązaniami.

Jednym spośród licznych ciekawych doświadczeń, jakie miałem na Synodzie Biskupów, była seria dyskusji z jego uczestnikami na temat rachunku sumienia Kościoła. Poruszyłem ten temat na jednej z pierwszych sesji plenarnych, ale reakcja gremium przerosła moje oczekiwania.

Wielu ojców Synodu zareagowało przychylnie na poruszenie tematu, wielu odniosło się doń z wyraźnym krytycyzmem, ponadto na mojej półce z materiałami znalazłem serię wycinków z prasy lefebrystowskiej, zajadle krytykującej ideę rachunku sumienia Kościoła. Wszystkie jednak dyskusje cechował – jak odkrywałem – pewien brak zrozumienia tematu, tak bardzo wyraźnie obecnego w nauczaniu Jana Pawła II. Zwolennicy rachunku sumienia najczęściej prezentowali pogląd, że im bardziej będziemy bili się w piersi, tym bardziej będziemy chrześcijańscy, przeciwnicy natomiast twierdzili, że rachunek ów jest ze względów teologicznych fałszywy, bo każdy grzech popełnia indywidualny człowiek, a Kościół jest święty w swojej istocie, rachunek sumienia Kościoła wprowadza zatem pojęcie zbiorowej winy i jest aktem hipokryzji, gdyż spowiadamy się z cudzych grzechów.

Problem jest ważny i ciekawy, racje w jakiejś mierze rozłożone, literatura przedmiotu staje się coraz obfitsza i ciekawsza, a ja – po raz kolejny – próbując się wgryźć w przesłanie magisterium pontificium, bo nauczanie Jana Pawła II jednoznacznie mówi o potrzebie rachunku sumienia synów i córek Kościoła, coraz wyraziściej dostrzegam, że w swoim rdzeniu jest to problem bardziej antropologiczny niż stricte teologiczny. Dlatego z czytelnikami „Azymutu” chciałbym się podzielić przemyśleniami, które wydają mi się kluczowe w „sporze o rachunek sumienia Kościoła”.

W gruncie rzeczy – jak to obecnie widzę – jednostronni zwolennicy rachunku sumienia (tzn. tacy, którzy nie dostrzegają zasadności argumentów drugiej strony), którzy często sami klasyfikują się jako „progresiści” czy też ludzie o wrażliwości „lewicowej”, są po prostu kolektywistami. Natomiast przeciwnicy owego rachunku, najczęściej mający skłonności integrystyczne, są indywidualistami.

Jeżeli bowiem człowiek jest w pełni sobą jedynie poprzez bycie we wspólnocie, wtedy rachunek sumienia wspólnoty jest i zrozumiały, i konieczny. Jeżeli natomiast jest on indywiduum, którego nie wiążą realne więzi z innymi ludźmi, to taki rachunek sumienia jest aktem ze swej natury fałszywym. Prawda natomiast – takie jest nauczanie – leży pomiędzy tymi dwoma skrajnymi rozwiązaniami: człowiek jest osobą, a więc jednostką, która jest bytem społecznym zdolnym – w pewnej mierze – do transcendowania czasu i przestrzeni. Mówiąc inaczej, każdy z nas jest samodzielnym bytem, ale swoją pełnię może osiągnąć tylko poprzez bycie we wspólnocie, natomiast nasze czyny oddziałują na innych ludzi w czasie i przestrzeni. Jan Paweł II nazywa to – gdy mówimy o czynach złych – „wspólnotowymi implikacjami grzechu”.

Dla „indywidualisty” sprawa jest prosta. Każdy ponosi pełną odpowiedzialność za swoje czyny, a negowanie takiego stanowiska prowadzi do sfałszowania pojęcia grzechu. Winne okazują się wtedy jakieś „struktury”, „bezosobowe ciała”, „geny” czy „środowisko”. Natomiast człowiek czyniący zło zaczyna się jawić wręcz jako bezbronna ofiara najprzeróżniejszych uwikłań. Rzeczywiście, istnieje takie niebezpieczeństwo. Współcześnie faktycznie następuje erozja pojęcia grzechu, ucieczka od odpowiedzialności za popełnione czyny, negowanie potrzeby sakramentu pojednania. A jednak lęk przed tymi realnymi niebezpieczeństwami nie może determinować rozwiązań i przesłaniać złożoności problemu.

Tu oczywiście trzeba to jednoznacznie potwierdzić, że każdy człowiek odpowiada za swoje czyny, że nie wolno grzechu skolektywizować i zdepersonalizować. Z drugiej strony jednakże – zejdźmy na poziom realiów – jeżeli psychologowie jednoznacznie mówią, że rozwód rodziców głęboko rani psychikę dziecka, a statystyki potwierdzają, że dzieci z rodzin rozbitych znacznie częściej wchodzą na drogę przestępstwa – to czy taka sama wina obciąża przestępcę, który jako dziecko był akceptowany i kochany, a potem tę miłość odrzucił, by przemocą osiągać swoje cele, jak przestępcę, który w swym dzieciństwie doznał koszmaru wzajemnej walki rodziców? Czy taka sama wina obciąża człowieka, który w młodości był wykorzystywany seksualnie i popełnia czyny amoralne, jak tego, który nie ma takich doświadczeń z przeszłości, a czyni podobnie dla zaspokojenia swych niskich popędów? Czy taka sama wina ciąży na osobie, która od uzależnionych rodziców otrzymała gen ułatwiający uzależnienie się od alkoholu i w stanie zamroczenia popełnia zbrodnię, jak na człowieku, który upiwszy się, popełni ten sam czyn, ale nie jest uzależniony? Wyraźnie widać, że stopień grzeszności czynów zależy od wpływu innych ludzi. Nie wolno jednak w łatwy sposób przerzucić na nich z kolei całej winy. Oni też kształtowali się pod wpływem innych ludzi.

Popatrzmy na ten problem także w wymiarze wspólnoty. Nieewangeliczne świadectwo wielu synów Kościoła w ogromnej mierze przyczyniło się do tego, że schizmatyckie i heretyckie ruchy katarów i waldensów zyskały wielką popularność w XII i XIII wieku. Agresywne niekiedy zachowania członków owych ruchów, a także oburzenie i zacietrzewienie wielu wiernych katolików doprowadziło do serii samosądów dokonywanych na „odszczepieńcach”. Natomiast lęk przed zburzeniem ładu społecznego spowodował, że władcy na obszarach objętych wpływami katarów i waldensów zdecydowali się na prowadzenie przeciwko nim wojen w obawie, że obalą oni istniejący porządek. Z kolei Kościół, po długich wahaniach, aby przeciwstawić się narastającej fali przemocy, powołał inkwizytorów, których celem było obiektywne zbadanie stopnia winy ludzi, na których rzucono oskarżenie. Tak więc utworzenie osławionej instytucji inkwizycji, której dzieje zostały w wielkim stopniu zmistyfikowane, ale która z pewnością była antyewangeliczna w swoim rdzeniu, zostało spowodowane przez działania bardzo wielu ludzi należących do różnych generacji, którzy bądź do Kościoła należeli, bądź też zdecydowali się go porzucić.

Inny przykład. Znane są z historii przypadki, że ludzie bardzo ideowi, którzy po 1945 roku pozostali w podziemiu, w wyniku – w znacznej mierze – okropnych warunków, w których wegetowali, brutalności życia, beznadziei, braku środków do przetrwania, dopuścili się czynów bandyckich. Czy ich grzech nie obciąża w jakimś – zresztą zróżnicowanym – stopniu zarówno cynicznego Stalina, jak i krótkowzrocznego Roosevelta oraz pasywnego Churchilla, którzy oddali Polskę pod władanie Sowietów?

Powtórzmy: człowiek jest istotą rozumną i wolną, każdy grzech ma zatem swojego konkretnego sprawcę. Żadne okoliczności nie mogą grzechu „zdepersonalizować”. Jednakże ludzkie czyny transcendują historię, czasoprzestrzeń, mają swój wpływ na historię innych ludzi. Dlatego możemy mówić o społecznych uwarunkowaniach grzechu, o strukturach grzechu i o jego społecznych implikacjach. Dlatego wbrew wielu krytycznym opiniom – i to nie tylko integrystów, ale i ludzi z wnętrza Kościoła, w tym często dobrych teologów – rachunek sumienia synów i córek Kościoła jest możliwy. Więcej: ma spore znaczenie. Dlaczego? O tym w kolejnym tekście.

Esej o nazwie „Spór o rachunek sumienia” został opublikowany 7 listopada 1999 roku w „Azymucie” – redagowanym przez Instytut Tertio Millennio od kwietnia 1998 do maja 2003 roku comiesięcznym dodatku religijno-społecznym do „Gościa Niedzielnego”.

Maciej Zięba OP
Maciej Zięba OPDominikanin, teolog, filozof, fizyk i publicysta. Założyciel Instytutu Tertio Millennio w Krakowie oraz dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku. Ojciec Zięba był autorem wielu książek i artykułów, w których poruszał tematy związane z teologią, filozofią, polityką i historią. Był również znany ze swojej działalności publicznej, w tym ze współpracy z mediami i uczestnictwa w debatach publicznych. W 1998 roku został wybrany prowincjałem Polskiej Prowincji Dominikanów. Pełnił tę funkcję przez osiem lat. Zmarł 31 grudnia 2020 roku.