Kongo i trybalizm XXI wieku

Szaman w Afryce czaruje członka plemienia

Końcówka XIX wieku to epickie czasy wielkich podróżników i odkrywców Czarnego Lądu, ale także o wiele bardziej ponura historia ewoluujących europejskich państw kolonialnych. Gdy w 1876 roku Henry Morton Stanley, brytyjski obieżyświat, przebył rzekę Kongo od źródeł aż do jej ujścia do Atlantyku, zetknął się z setkami afrykańskich plemion; konsekwencją tego spotkania z białym człowiekiem była – paradoksalnie – postępująca trybalizacja Afrykanów. Spowodowana była głównie prawami i porządkami narzuconymi odgórnie przez centrum zarządzające dzisiejszą Demokratyczną Republiką Konga. W XXI wieku całe globalne społeczeństwo trawi paralelna trybalizacja, podobna do tej, która spadła niczym grom z jasnego nieba na spokojnie żyjące na wybrzeżach rzeki Kongo plemiona tubylcze.

 

 

 

Wolne Państwo Kongo – tylko dla kogo?

Rejon rzeki Kongo od połowy XIX wieku, mówiąc delikatnie, nie miał szczęścia do coraz częstszych przybyszów i awanturników. Choć miejscowi wodzowie sprzedawali niewolników Europejczykom od lat, to robili to na niewielką skalę. Dopiero pojawienie się arabskich handlarzy ludźmi z Zanzibaru sprowadziło prawdziwą gehennę na tubylcze plemiona negroidalne. W późniejszym czasie, gdy już za sprawą Leopolda II utworzono Wolne Państwo Kongo, arabska dominacja była czynnikiem mniej zagrażającym niż nowe porządki wprowadzane przez „leopoldowych” gubernatorów. 

Podatki w tym kraju płacono w naturze; na szczęście (lub nieszczęście) miejscowych region pełny był zasobów naturalnych. Daniną w pierwszych latach belgijskich rządów był olej palmowy, kość słoniowa oraz kauczuk. Gorączka na punkcie tego ostatniego środka płatniczego, wywołana rozwojem przemysłu gumowego związanego z wynalezieniem opony, doszła do tego stopnia, że harujący w potwornych warunkach i nękani przez egzotyczne choroby robotnicy umierali tysiącami w okropnych warunkach. Do dzisiaj trudno doliczyć się ile ofiar gospodarki rabunkowej zaaplikowanej przez Leopolda II Kongu zostało zgładzonych, ale szacunki mówią o łącznie od 4 do nawet 8 milionów ofiar. A mówimy o społeczeństwie, które w tym samym czasie nie przekroczyło 12 milionów ludzi.

15 listopada 1908 roku kontrolę nad Wolnym Państwem Kongo przejęła od Króla administracja państwowa Belgii. W powszechnym mniemaniu uważa się, że nastąpił wtedy ten „lepszy” czas dla Kongijczyków. No cóż – pewnie gdyby tak było, kolonializm nadal cieszyłby się popularnością w Afryce, ale jak już wiemy z historii coś „nie wybuchło”. 

Reforma służby zdrowia

Do dzisiejszego stanu rozkładu społecznego w dolinie rzeki Kongo doprowadziły na pozór bardzo szlachetne i cywilizacyjnie progresywne rozwiązania jakie Belgowie wprowadzili już na początku XX wieku. Chcąc zadbać o jakość zdrowia Afrykanów nowa administracja wprowadziła system lazaretów, które oprócz leczenia miały za zadanie od 1910 roku prowadzić kontrolę przemieszczania się ludności po kolonii. Od teraz każdy mieszkaniec danego chefferie (wodzostwa – taka kongijska gmina) chcąc się poruszać na odległość większą niż 30 km, lub na okres dłuższy niż miesiąc od miejsca zamieszkania, musiał posiadać paszport medyczny. Takie pismo zawierało podstawowe informacje na temat zdrowia pacjenta, historie chorób oraz przebyte leczenie. Paszport Polsa… medyczny był wydawany na wniosek wodza wioski, a jeżeli ktoś mimo jego braku próbował porwać się na podróż, to musiał liczyć się z surową grzywną. 

Jakie miało to konsekwencje w plemiennym już społeczeństwie? Ludzie praktycznie zostali przywiązani do kawałka ziemi i nie mieli możliwości obserwować jak wyglądają „inni”. Ludność tubylcza, chociaż do tej pory żyła w małych skupiskach, to jednak miała kontakty z otaczającymi ją plemionami. Prowadziła często koczowniczy tryb życia, przemieszczała się i handlowała. Wraz z umiejscowieniem, ze względów medycznych, rozpoczął się powolny proces rosnącego związku z własnym plemieniem i coraz większej niechęci względem obcych, zwłaszcza Europejczyków. Ci zresztą, ze swoimi stetoskopami na szyjach i w białych lazaretach, byli postrzegani jako ci co właśnie implementują Afrykanom choroby za pomocą zastrzyków. Dzięki wprowadzeniu systemu wodzostwa w sensie administracyjnym, osoby zamieszkujące jedną chefferie tworzyły pewnego rodzaju zamkniętą wspólnotę, przestawały czuć się czymś więcej niż tylko członkiem małego, maksymalnie kilkutysięcznego klanu.

Kolonialna inżynieria społeczna 

Belgowie z zapałem godnym podziwu starali się zrozumieć co tak naprawdę siedzi w umysłach Kongijczyków. Sami doszli do wniosku, że nie są w stanie zbadać mentalności tubylczej z poziomu Brukseli – konieczne stało się wykonanie badań antropologicznych na miejscu, a organem, który miał do tego posłużyć było Bureau International d’Ethnographie czyli Międzynarodowe Biuro Etnograficzne. Nowa instytucja, w której belgijscy oraz zagraniczni badacze postawili sobie za cel gromadzenie i przetwarzanie jak największej ilości danych na temat rdzennej ludności. Zapiski misjonarzy, podróżników, handlarzy niewolników czy zwykłych kupców stały się dla naukowców podstawą zrozumienia. Powstała potężna praca etnograficzna: Encyclopédie des races noires (Encyklopedia ras czarnych) w której przedstawiono jakie rejony zajmują konkretne plemiona, jakie mają fundamentalne cechy, co je wyróżnia i co je odróżnia od siebie. Niewątpliwie różniły się od siebie i to zasadniczo, ale unormowanie i uwypuklenie tych rozbieżności było zwyczajnym nadużyciem. Jakby wymazano całą historię kontaktów między tymi plemionami przed nadejściem białych mądrali z dalekich krain. To, że w przeszłości pigmeje żyli obok rolników, a część plemion zmieniała miejsca zamieszkania ze względu na pory roku na sawannie mieszając się z innymi plemionami mało kogo w Europie obchodziło. 

Połączenie zakazu przemieszczania się z etnograficznym zaszufladkowaniem ludności Konga doprowadziło do pogłębiania się różnic w grupach często mówiących w tym samym lub podobnych językach.

Kolonizatorzy nadali cechy poszczególnym plemionom niczym nauczyciel szkole. Jedni byli pracowici, drudzy byli leniwi, tamci byli okrutnymi wojownikami, a inni żyli w zgodzie z zasadami przyrody, jeszcze inne plemię słynęło ze skąpstwa, a kolejne z niechlujstwa. Będący pod wszechobecnym wpływem państwowej administracji Kongijczycy sami zaczęli postrzegać się w ten sposób, czując coraz większą niechęć do pobratymców z innych klanów.

Efekty przetestowanej na ludności Konga inżynierii społecznej polegającej na jej trybalizacji metodami naukowymi oglądamy do dzisiaj. Niespójne państwo Demokratycznej Republiki Konga (DRK) toczy wojna domowa niemalże od momentu wypowiedzenia posłuszeństwa Belgom w 1960 roku. Kolonialne reformy spowodowały degrengoladę odwiecznych zasad społecznych, które kształtowały relacje w tym regionie świata, a w konsekwencji uruchomiły plemienne nienawiści mącące wszelkie próby pojednania i utworzenia stabilnego państwa.

Plemiona teraźniejszych czasów

Dzisiaj trybalizacja oczywiście nie jest przeprowadzona przymusową inżynierią społeczną przez kolonizatora czy jakiś światowego rządu jak w XX wiecznym Kongu. Są dwie przyczyny takiego stanu rzeczy: zupełny upadek wszelkich autorytetów i współczesne źródła przekazywania informacji, a właściwie problem z ich optymalnym użytkowaniem.

Dlaczego byle szarlatan z Youtube może stworzyć wokół siebie sektę wiernych, którzy będą go bronić niczym niepodległości nawet w sytuacji, gdy druga strona wykaże nieprawdomówność imć bożka? Nawet lekarze, którzy ukończyli kilka specjalizacji na poważnych uczelniach medycznych, nie są atrakcyjni intelektualnie dla tych szukających rozwiązań zdrowotnych u hochsztaplerów z Internetu. Momentami mam wrażenie, że tytuł profesora deprecjonuje człowieka i do zrobienia kariery w mediach społecznościowych lepiej być „prostym” człowiekiem, bo (z obcych mi przyczyn) wydaje się on być bardziej godny zaufania niż naukowiec. Niestety tak samo ma się sytuacja z autorytetem duchownych i wszelkiej maści specjalistów..

Pewnie nie będę oryginalny, gdy napiszę, że powszechny dostęp do informacji może tego przyczyną. Mimo wszystko jakieś 20 lat temu, aby się czegoś dowiedzieć, trzeba było się jednak postarać. Większość ludzi jeżeli coś czytała na co dzień, to były to poddane obróbce redaktorskiej artykuły w gazetach, które – chociaż miały swoją polityczną czy też ideologiczną linię – trzymały poziom. Po książki, tak samo zresztą jak i dzisiaj, sięgali już prawdziwi wariaci chcący się dowiedzieć czegoś na poważnie.

Obecnie jesteśmy dosłownie przesiąknięci informacjami; portale informacyjne i media społecznościowe stały się niekontrolowanym przekaźnikiem rewelacji w trybie ekspresowym. Nie muszę chyba dodawać, jakim problemem jest weryfikacja takich treści.

Często osoby korzystające z Internetu nie są w stanie na bieżąco przeanalizować co może być fake newsem, a gdzie przemycona jest podprogowa propaganda. A dobrze spreparowane wiadomości trafiając na podatny grunt utwierdzają tylko odbiorcę, w swoich racjach.

Bańka informacyjna

Media społecznościowe najczęściej działają na zasadzie oportunizmu; jeżeli polubimy dany element to będą nam sugerowały polubienie kolejnego, podobnego. Tak zaczynamy tworzyć własne portfolio profili (w tym zwyczajnych trolli) które zaczną kształtować nasz odbiór rzeczywistości. Jak już skompletujemy sobie taką idealną Drużynę informacyjnego Pierścienia to perfekcyjnie zamkniemy się we własnej bańce informacyjnej. W takim prywatnym uniwersum nie ma już miejsca na autorytety drugiej strony, więc z góry musimy założyć, że są one kłamliwymi agentami wrogiej sprawy. Tytuł profesora czy dyplom medyczny nie pomoże im w tej sytuacji.

Powstaje wówczas zjawisko „mojego Internetu”. Gdybyśmy powymieniali się smatfonami to okazałoby się, że każdy z nas żyje w innym państwie, inne są problemy na świecie i inne zagrożenia. W telefonie antyszczepionkowca, znajdziemy tysiące porad na temat alternatywnych źródeł medycznych i informacje o przypadkach śmiertelnych po zażyciu szczepionki na grypę. W smartfonie skrajnego lewaka informacje na temat ciągle zagrażającego nam Państwa Kościelnego i prymitywnego, zaściankowego nacjonalizmu czającego się w rogu każdego pokoju. Znowu prawdziwy nacjonalista dowie się ze swoich mediów społecznościowych, że wszystkie nasze problemy są spowodowane przez Sorosa i Unię Europejską.

Lekko wyolbrzymiając (ale czy na pewno?) tak właśnie wygląda przepływ informacji w XXI wieku. Zamknięci we własnym świecie z powodu religii, orientacji seksualnej i politycznej, fobii, doświadczeń z dzieciństwa i zwykłego szaleństwa ograniczamy się w analizie otrzymywanych danych, do tylko jednego – choć pozornie zdywersyfikowanego – źródła. Dzięki algorytmowi utwierdzamy się w przekonaniu, że nasza sprawa jest najważniejsza i że większość ludzi myśli podobnie. Dodatkowo, w XXI wieku jesteśmy ograniczeni w kontaktach międzyludzkich. Większość spraw załatwia się przez Internet, pracuje częściowo z domu, a debatę ogranicza pętająca język poprawność polityczna. Trudno nam zweryfikować otrzymywane z Internetu informacje z realnymi osobami. 

Zamknięci w swojej bańce informacyjnej stajemy się coraz bardziej obcy wobec otaczającego świata. Trzymamy się osób o podobnych poglądach, takich, z którymi będziemy mogli tworzyć specyficzną wspólnotę, najczęściej zresztą wirtualną. Powstaje współczesne plemię: niby wszyscy jeszcze rozmawiamy tym samym językiem, niby żyjemy na tym samym terytorium, ale zbudowaliśmy już wysokie ogrodzenie z zasiekami z drutu kolczastego, byle obcy nie zdołał zinfiltrować klanu.

Efekt współczesnego trybalizmu

Jej efektem jest deprecjacja instytucji państwowych i autorytetu samego państwa w oczach społeczeństwa, a konsekwentnie – coraz większa polaryzacja w danym kraju. To być może nieoczywista, ale wprost proporcjonalna korelacja. Im mniejsze zaangażowanie ludzi żyjących w danym kraju w jego administrację, w jego instytucje czy w ogóle w sens jego istnienia, tym potrzebny jest nam większy antagonista, potężny wróg jak np. biały człowiek dla społeczeństw postkolonialnych, który pozwoli połączyć swoje miecze pod jednym sztandarem do walki ze złem. Tylko ktoś wyjątkowo plugawy, ohydny, któremu źle patrzy z oczu i brzydko pachnie z ust, chcący zniszczyć podwaliny naszego domu może się okazać dobrym powodem, aby zmobilizować zdemotywowane społeczeństwo  zajęte własnymi przyziemnymi (plemiennymi) sprawami do walki na śmierć i życie.

W tej narracji konieczne jest stygmatyzowanie wroga, trzeba pokazać, że nie ma nic bardziej godnego pogardy i odrażającego niż on. Wtedy jesteśmy w stanie zaangażować ludzi do politycznej wojny.

Takiego postrzegania sceny politycznej, w której jedne plemiona w koalicji przeciwko drugim walczą niczym psy w klatce, w demokratycznym państwie doprowadzi ostatecznie do upadku Liberalnej Demokracji na rzecz klasycznych rządów większości. Ten, kto przejmie pałeczkę wyborczą, ten będzie miał święte prawo demolować czy meblować kraj po swojemu, wgniatając w ziemie instytucje i ludzi przeciwnika. Oczywiście potrwa to do momentu aż któraś ze stron ostatecznie nie wyciągnie wtyczkę z kontaktu i zgasi światło demokracji nad państwem dezaktywując proces wyborczy.

Marcin Lupa
Marcin LupaNa portalu prowadzi autorski cykl "Globalne Południe pod Lupą". Absolwent Wydziału Prawa i Administracji UWr poświęcający swój czas wolny na rekonstrukcję historyczną przedwojennego Wojska Polskiego oraz studiowanie historii XX wieku. Z zamiłowania biegacz i miłośnik górskich wędrówek, interesujący się geopolityką, astronomią, muzyką, książkami (od biografistyki i literatury faktu po klasyki fantastyki) i filmami wojennymi.