Czy można zaatakować i doszczętnie zniszczyć ambasadę jakiegoś państwa na terenie kraju trzeciego, zabijając przy tym 7 wyższych rangą oficerów armii i nie ponieść żadnych konsekwencji? Odpowiedź na to pytanie zapewne poznamy w przeciągu najbliższych kilku tygodni. Wiadomo jednak, że Izrael, który jest tutaj głównym sprawcą zamieszania, stara się zabezpieczyć przed możliwym irańskim odwetem. Media amerykańskie oraz izraelskie alarmują na wszystkie strony świata przed możliwym atakiem odwetowym ze strony Teheranu. Jeżeli faktycznie kraj Ajatollahów zdecyduje się na druzgocącą odpowiedź wymierzoną w Izrael to grozi nam naprawdę poważny regionalny konflikt. Czy rzeczywiście Iran jest gotowy na tak poważny krok? Czy Islamska Republika to taki straszny przeciwnik jakim go malują?
Ustalmy fakty: 1 kwietnia, raczej nie w ramach dowcipu „prima aprilisowego”, izraelskie siły powietrzne dokonały śmiałego ataku rakietowego, na budynek należący do irańskiej ambasady w Syrii. Zginęło trzech generałów i czterech innych oficerów sił Quds, czyli Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej (IRGC). To służba, która właściwie nie ma odpowiednika w zachodnim świecie.
IRGC zajmuje się szkoleniem, logistyką i rekrutacją sił szyickich na terenach obcych państw, takich jak Liban, Jemen, Irak czy Syria. Swoją skuteczność udowodnił między innymi podczas wojny z tak zwanym Państwem Islamskim, gdy w pewnym momencie kontrolowało ono spore obszary Syrii oraz Iraku. Dzięki siłom Quds udało się powstrzymać Daesz od zajęcia Damaszku i dekapitacji Baszara Al-Asada. Libański Hezbollah, który stanowi potężne zagrożenie dla Izraela, zawdzięcza swoją potęgę właśnie irańskiemu IRGC. Tajemnicą poliszynela jest natomiast to, że jemeńscy Huti (dający się ostatnio we znaki flotom handlowym państw zachodnich i Izraelowi) są szkoleni i wyposażani właśnie przez instruktorów z Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej.
„Zły reżim syjonistyczny zostanie ukarany przez naszych odważnych ludzi”
Ajatollah Ali Chamenei
Cios wymierzony w sztab IRGC odbił się echem w całym regionie. Wśród „męczenników” znalazł się między innymi głównodowodzący siłami Quds w Syrii i Libanie generał Mohammad Reza Zahedi. Jeszcze w grudniu izraelskie siły powietrzne wyeliminowały innego wysoką rangą oficera IRGC Raziego Mousaviego. Byli to najwyżsi dowódcy Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, którzy zostali wyeliminowani od czasu kiedy Amerykanie na rozkaz Donalda Trumpa, dokonali podobnego ataku na słynnego w całym Lewancie Qasema Sulejmaniego, dowódcę IRGC i de facto drugą osobę w państwie położonym na terenie starożytnej Persji.
Irańczycy składają buńczuczne zapowiedzi rewanżu. Minister Spraw Zagranicznych Iranu Hosejn Amir Abdollahijan podczas wizyty w Syrii 8 kwietnia 2024 powiedział:
„Przekazaliśmy USA, za pomocą odpowiednich środków dyplomatycznych, że są one odpowiedzialne za pełne wspieranie Izraela. Poinformowaliśmy także wszystkie kraje, że Izrael przekroczył wszystkie czerwone linie i kara dla niego jest pewna.”
Dlaczego Izrael wyeliminował dowódców IRGC?
Oczywiście działalność sił Quds jest wymierzona bezpośrednio w Izrael. Co do tego nie można mieć wątpliwości. Zwłaszcza libański Hezbollah dysponuje środkami mogącymi mocno wpłynąć na poczucie bezpieczeństwa obywateli Izraela, gdyby doszło do większej eskalacji konfliktu. Oczywiście dokonując anihilacji czołowych dowódców IRGC, irańska armia obniża swoje możliwości operacyjne, a także traci prestiż w regionie.
Dlaczego jednak Tel-Awiw zdecydował się na ich eliminację właśnie teraz? Teraz, gdy prowadzi wyniszczający konflikt w Gazie z Hamasem i palestyńskimi cywilami, rząd Netanjahu decyduje się na prowokowanie najsilniejszego przeciwnika w regionie. Co właściwie za tym stoi? Paradoksalnie, niezależnie od decyzji o ewentualnym odwecie Iranu i jego skali, Izrael jest zawsze zwycięski w tej bliskowschodniej układance.
Kierując się regułą wzajemności w stosunkach międzynarodowych, Iran ma pełne prawo odpowiedzieć na atak izraelski. Pamiętajmy, że atakowanie czyiś placówek dyplomatycznych, jest niezgodne z normami prawa międzynarodowego, a państwa mają prawo do samoobrony. Zresztą akurat Tel-Awiw wie o tym doskonale, gdyż co rusz powołuje się na własne prawo do samoobrony. Na przykład wtedy, gdy ktoś mu zwraca uwagę, że zrzuca za dużo bomb na palestyńskich cywili w Gazie. Odpowiedź Teheranu jest teoretycznie nieunikniona. Pytanie o skalę i cel ataku.
Po co więc Izraelowi taka eskalacja stosunków z Iranem? Pokuszę się o tezę, że wywołanie dużej regionalnej wojny jest tym do czego obecny rząd Netanjahu dąży. Chciałby ją jednak prowadzić na swoich warunkach.
Możliwe (choć moim zdaniem wątpliwe), że Iran odpowie naprawdę przekonująco i ostro. Może na przykład użyć rakiet dalekiego zasięgu i bezpośrednio, z własnego terytorium, ostrzelać cele w Izraelu. Być może reaktory atomowe albo lotniska strategiczne. W tym wypadku Izrael na pewno nie odpowie proporcjonalnie (gdyż zawsze odpowiada asymetrycznie na wszelkie ataki), co z kolei doprowadzi bezpośredniego konfliktu między Iranem i Izraelem.
Jeżeli tak potoczą się wydarzenia, to Stany Zjednoczone będą musiały wejść do wojny i bronić swojego sojusznika. Właśnie to jest cel administracji rządowej zasiadającej w Tel-Awiwie. Wywołać taki konflikt, w którym IDF skupi się na zwalczaniu Hezbollahu w Libanie. Waszyngton musiałby wtedy atakować cele bezpośrednio w Iranie, aby powstrzymać irańskie zapędy względem Izraela.
Przypomina to oczywiście wyciąganie gorących ziemniaków z ogniska cudzymi rękami i właśnie dlatego jest to idée fixe Benjamina Netanjahu. Rozgromienie Hamasu i Hezbollahu, zniszczenie irańskich możliwości ofensywnych (w tym strategicznych miejsc produkcji rakiet, dronów, czy też broni jądrowej), byłoby piękną laurką dla premiera Izraela. Aby utrzymać się u władzy, musi odnieść jakiś spektakularny sukces. Czas nie gra na jego korzyść. Im szybciej, tym lepiej. Sam premier Netanjahu zapytany o możliwą irańską odpowiedź powiedział:
„Będziemy wiedzieć, jak się bronić i będziemy działać zgodnie z prostą zasadą: ktokolwiek nas skrzywdzi lub planuje wyrządzić nam krzywdę – my wyrządzimy im krzywdę.”
Iran chcąc deeskalacji napędzi Izrael
Bardziej realna wydaje się być sytuacja, w której Iran nie uderzy aż tak widowiskowo na Izrael i Netanjahu nie będzie miał możliwości wywołania dużego konfliktu, operując zza pleców USA przeciwko wrogom w regionie. Teheran (którym straszy się zachodnie dzieci, gdy są niegrzeczne), wydaje się być w rzeczywistości nieprzygotowany do otwartego konfliktu z Izraelem, a tym bardziej ze Stanami Zjednoczonymi. Istnieją dowody sugerujące prawdziwość tej tezy.
Po zabójstwie Qassima Suleimaniego przez Amerykanów – symbolu IRGC, dumy narodowej Irańczyków (tych zachwyconych Republiką Islamską) – wydawało się, że odpowiedź Teheranu będzie bezwzględna. Skutkująca śmiercią setek amerykańskich żołnierzy w bazach w Iraku i wysadzeniem kilku ambasad USA gdzieś na Bliskim Wschodzie. Nic takiego nie miało miejsca.
Siły Quds zdecydowały się jednak na odpowiedź. 8 stycznia 2020 roku zaatakowały bazę Ain al-Assad oraz lotniska w Erbilu w Iraku. Za komentarz do skutków tego ataku, niech posłużą słowa ówczesnego prezydenta USA Donalda Trumpa, tuż po ataku:
„Wszystko dobrze! Pociski wystrzelone z Iranu w kierunku dwóch baz wojskowych znajdujących się w Iraku. Trwa ocena ofiar i szkód. Jak na razie jest dobrze! Mamy zdecydowanie najpotężniejszą i najlepiej wyposażoną armię na świecie!”
W atakach użyto (prawdopodobnie) zaledwie 22 rakiet i nikt nie zginął. Niemal na pewno Iran celowo tak spreparował uderzenie, żeby ofiar było jak najmniej. Teheran obawiał się odpowiedzi amerykańskiej. Z lekkim schadenfreude można czytać panikarskie artykuły w prasie zachodniej z tamtego okresu, o tym jak Iran zmiecie całe amerykańskie siły z Iraku. Fala krytyki wylała się na Trumpa, że chce on sprowokować wojnę, chociaż niektórzy już wtedy zauważali, że taka eskalacja Waszyngtonu może przynieść deeskalację w regionie. W artykule New York Times z 2 stycznia 2020 roku, czyli jeszcze przed irańską „odpowiedzią” czytamy, że:
„Niektórzy urzędnicy Stanów Zjednoczonych i doradcy administracji Trumpa przedstawili mniej straszny scenariusz, argumentując, że pokaz siły może przekonać Iran, że jego akty agresji przeciwko amerykańskim interesom i sojusznikom stały się zbyt niebezpieczne i że prezydent, którego Irańczycy mogli postrzegać jako człowieka z awersją do ryzyka, w rzeczywistości jest skłonny do eskalacji.”
Dokładnie tak się stało. Iran oczywiście w retoryce był bardzo agresywny, zupełnie jak dzisiaj po zabójstwie siedmiu wyższych oficerów w nalotach na ambasadę w Damaszku.
Oczywiście może być tak, że irański bokser, obrywający co rusz to lewym sierpowym, to prawym podbródkowym, stanie jeszcze na równych nogach. W kolejnej rundzie rzuci się na swoich adwersarzy we wściekłym kontrataku. To może jednak oznaczać koniec projektu Irańskiej Republiki Islamskiej.
Ostatnie wydarzenia z kategorii bezpieczeństwa wewnątrz Iranu również nie napawają optymizmem Ajatollaha i jego świty. W styczniu ISIS-Khorasan (ta sama gałąź Daesz, która dokonała zamachów w Moskwie) przeprowadziła morderczy atak na Irańczyków podczas obchodów rocznicy śmierci, nomen omen, Qassima Suleimaniego (wspomnianego już symbolu potęgi Iranu). W ataku zginęło blisko 100 osób. Na początku marca powstańcza grupa sunnickich Beludżów Jaish al-Adl przeprowadziła jednoczesne ataki na placówki wojskowe w południowo-wschodnim Iranie, w wyniku czego zginęło co najmniej 11 funkcjonariuszy sił bezpieczeństwa.
Irański reżim nie jest w stanie zabezpieczyć obywateli przed atakami terrorystycznymi. Miałby się więc wikłać w wojnę z Izraelem i USA, której nie jest w stanie wygrać? Wydaje się to samobójczym rozwiązaniem. Z drugiej strony, osławione siły IRGC tracą reputację w regionie.
Brak poważnej odpowiedzi ze strony Teheranu na pewno zachęci Tel-Awiw do poszukania rozstrzygnięcia na swoich północnych granicach. Izrael będąc pewnym, że Iran tylko pogrozi palcem w przypadku agresji IDF na Liban w celu eliminacji Hezbollahu, będzie tym bardziej zmotywowany do eskalacji w tym regionie.
Iran w potrzasku
Wydaje się, że każde wyjście z tej sytuacji będzie w jakiś sposób miało negatywne skutki dla reżimu Ajatollahów. Jeżeli uderzą w sposób zbyt ograniczony, pchną Izrael do eskalacji w Libanie oraz stracą regionalną reputację. Jeżeli ich reakcja będzie silna, a Izrael zapłaci wysoką cenę za igranie z siłami Quds, to wtedy widmo potężnej wojny regionalnej stanie dla nas otworem. Jest jeszcze trzecie rozwiązanie, o którym dużo się wspomina w prasie amerykańskiej. Otóż siły specjalne Iranu mogą przeprowadzić atak na jedną z ambasad izraelskich w krajach arabskich. Byłoby to coś na kształt retorsji, czyli środków tego samego rodzaju w działaniach odwetowych. Wtedy odpowiedź mogłaby być adekwatna i nie pociągnąć za sobą konsekwencji pełnoskalowej wojny.
Pojawiły się również niepotwierdzone informacje, że Iran przekazał USA za pośrednictwem Omanu, że zamierza bezpośrednio uderzyć w Izrael. By temu zapobiec, żąda od Waszyngtonu gwarancji natychmiastowego, trwałego zawieszenia broni w Gazie, i że nie odbędzie się inwazja lądowa na Rafah. Brzmi to co najmniej niesamowicie, żeby Teheran stawiał własną reputację na szali, po to żeby ratować Hamas i pokój w Gazie.
Właściwie wszystkie scenariusze są możliwe, gdyż każde wyjście z sytuacji jest dla Iranu kłopotliwe. Im dłużej Republika Islamska będzie zwlekać z odpowiedzią, tym bardziej udowodni swoim adwersarzom, że jej potęga jest mocno nadmuchana balonikiem propagandy i sukcesami w walce z terrorystami z Daesz. Natomiast w przypadku konfrontacji z USA i Izraelem, to Teheran jest na straconej pozycji.
Ośmieli to też organizacje terrorystyczne w regionie, a także innych wrogów Iranu. Być może Arabia Saudyjska wróci do wojennej retoryki względem kraju Ajatollahów, łamiąc gałązkę oliwną, jaką ofiarowała reżimowi w zeszłym roku. Wszystko wyjaśni się już wkrótce.