Władysław Bartoszewski: Wierzę w potęgę wartości

Zaczął się kolejny rok szkolny. Z powodu dziejowych wydarzeń, niemal pół wieku komunistycznej edukacji, przemian systemu ekonomicznego i politycznego czy skoku technologicznego i kulturowego, będzie się on jednak znacząco różnił od tego w przedwojennej szkole. Nauczyciel (profesor) był w niej (prawdopodobnie częściej niż dziś) prawdziwym autorytetem, mistrzem, którego przykład był nieraz nawet istotniejszy niż wiedza, którą przekazywał. Wciąż jednak szkoła może uczyć wartości, zachowania godnego, honorowego – również poprzez przykład nauczycieli. Co jest tu kluczowe? Z Władysławem Bartoszewskim rozmawiali dla „Azymutu” Tomasz Sójka i Maciej Mataczyński. Przesłanie tej rozmowy, mimo upływu lat, pozostaje aktualne.

***

Dla istnienia społeczeństwa obywatelskiego konieczny jest pewien etyczny konsensus, będący fundamentem stosunków między ludźmi. Chcielibyśmy w związku z tym porozmawiać z Panem Profesorem o kwestii, która nabiera coraz większego znaczenia społecznego, a mianowicie o wychowaniu do wartości. 

Mając siedemdziesiąt sześć lat, próbuję sobie uporządkować wydarzenia mojego życia, odszukać zależności, które sprawiły, iż w wieku lat osiemnastu czy dwudziestu postępowałem w określony sposób i to – powiedziałbym – bez specjalnie długiego namysłu. Wychowanie w domu, oczywiście również w moim przypadku, odegrało ważną rolę, ale raczej pośrednio, na przykład przez wybór szkoły. Mimo to myślę, że moje dzieciństwo nie było szczęśliwe z punktu widzenia wychowania. Byłem jedynakiem, a moi rodzice byli urzędnikami, zawsze zajętymi pracą zawodową. To było tuż po I wojnie światowej, a dla przeciętnych ludzi oznaczało to walkę o byt, o zdobycie pracy i środków do życia. Są ludzie, którzy niesłychanie dużo zawdzięczają rodzicom, starszemu rodzeństwu czy w ogóle atmosferze panującej w ich domu, która kształtuje ich na całe życie. Znam wiele takich pięknych przykładów. Jednakże w moim przypadku tak nie było. 

Bardzo ważnym wydarzeniem, które wpłynęło na mój świat wartości, była II wojna światowa. Była potężnym wstrząsem dla hierarchii wartości, zarówno w teorii – gdy człowiek zastanawiał się nad ładem moralnym, jak i w praktyce – gdy zniszczone zostały wszystkie nasze plany i marzenia. Normalnie istnieje pewien porządek, w określonym wieku kończy się szkołę, zaczyna się studiować, a potem pracować i tak dalej. To jest ład, który się teraz na nowo w Polsce buduje. Natomiast w całym moim pokoleniu ład ten stał na głowie. Zagrożenia i kryzysy towarzyszyły mojemu wychowaniu od progu dorosłości. Okoliczności sprawiły, że trwało to dłużej niż sama wojna, bo powojenne lata – w jakimś stopniu z mojego wyboru – też nie były banalne. W więzieniach i obozach spędziłem w sumie osiem lat, z czego ponad siedem właściwie po wojnie. To sprawiło, że wciąż pojawiały się sytuacje konfrontacyjne, w których zmuszony byłem do podejmowania świadomych wyborów. 

Skończyłem drogę moich dotkliwych doświadczeń mając lat trzydzieści trzy, jako człowiek już w pełni ukształtowany. Patrząc na ten okres z obecnej perspektywy, wydaje mi się, że największy wpływ na moje wychowanie do wartości miała szkoła. Formacja, którą tam odebrałem, pozwoliła mi później, w okresie próby, podejmować bez większego namysłu decyzje, które następnie mnie rozwijały. 

Jednym z najpoważniejszych dziś problemów społecznych jest właśnie wychowanie tej części młodych ludzi, którzy nie mieli szczęścia urodzić się w dobrze funkcjonującej rodzinie. Jest to zjawisko, niestety, coraz częstsze, dlatego chcielibyśmy zapytać Pana Profesora o te elementy edukacji szkolnej, które sprawiły, iż to właśnie ta instytucja najsilniej wpłynęła na podejmowane później wybory. 

Moja matka zdecydowała, abym poszedł do prywatnego gimnazjum, które nosiło nazwę Koła Szkolnego św. Stanisława Kostki w Warszawie. To była jedna z ośmiu najbardziej znanych prywatnych męskich szkół warszawskich. Największy wpływ na naszą formację wychowawczą miała atmosfera szkoły. Od innych odróżniało nas trochę to, że funkcję dyrektora szkoły pełnił ksiądz. Jednakże było to normalne gimnazjum świeckie, w którym nauczycielami byli świeccy, a nawet kobiety, co w owym czasie stanowiło rzadkość w gimnazjach męskich. Panował tam styl życia i myślenia wypływający z chrześcijaństwa i nauczania Kościoła katolickiego, jednakże nie było żadnego natręctwa. Otwartej atmosferze szkoły sprzyjał fakt, iż nie wszyscy nasi nauczyciele byli związani z kręgami szeroko pojętej inteligencji katolickiej. Natomiast zawsze reprezentowali najwyższy poziom naukowy. 

Mówiąc o moim wychowaniu, muszę przede wszystkim wspomnieć o nauczycielach, którzy wywarli na nas dozgonny wpływ. Nasz dyrektor, ks. dr Roman Archutowski, historyk Kościoła, nie był szczególnie utalentowanym pedagogiem, ale raczej typem naukowca, który pozostawał przy tym bardzo pobożnym i gorliwym kapłanem. W czasie wojny został mianowany rektorem Wyższego Seminarium Duchownego w Warszawie. Naraził się Niemcom, gdy wbrew zarządzeniom przyjął do seminarium nowych kleryków, za co został między innymi aresztowany w 1942 roku. W czasie śledztwa maltretowany, bity, szkalowany zachowywał się z niezmierną godnością. Zmarł w 1943 w obozie koncentracyjnym na Majdanku. 

Na mnie największy wpływ wywarły dwie osoby. Tadeusz Bornholtz, który przez 6 lat był moim nauczycielem historii oraz dr Tadeusz Mikułowski, wybitny germanista z solidnym doktoratem i talentem pedagogicznym. Miałem wielkie szczęście, że był on moim wychowawcą. Choć politycznie wywodził się ze środowiska Narodowej Demokracji, w czasie wojny aktywnie uczestniczył w akcji pomocy Żydom. Został aresztowany przez gestapo w 1943 roku. Wkrótce ściągnięto go na Pawiak dla powtórnego śledztwa i tam został rozstrzelany w czasie Powstania Warszawskiego. 

Matematyki uczył nas harcmistrz Witold Sosnowski, z którym wiąże się bardzo znamienna historia. Otóż w 1940 spotkałem go w Oświęcimiu. Byłem bardzo złym matematykiem, raczej jednostronnie uzdolnionym humanistą. W szkole łaskawie podciągano mi ocenę z matematyki do trójki, choć na nią tak naprawdę nie zasługiwałem. Tak więc, gdy spotkałem Sosnowskiego przy walcu drogowym w Oświęcimiu (takim ciężarze ciągniętym przez wielu więźniów), to on mnie wtedy zapytał: „Słuchaj, powiedz ty mi, czyś ty nie mógł się nauczyć tej matematyki, czyś po prostu nie chciał?”. Coś niezwykłego! Jego nurtowało pytanie, dlaczego ja, zdolny chłopiec, z jego przedmiotu miałem takie słabe wyniki. I pyta o to w momencie, w którym nas Niemcy katują przy tym walcu. Proszę zobaczyć co to był za człowiek, co za odpowiedzialność za drugiego człowieka, co za ciekawość pedagogiczna. On tam został… zginął. 

Bardzo ważnym elementem naszego wychowania była godzina wychowawcza. W naszej szkole obowiązywał system, że jeden wychowawca szedł z klasą od początku do końca, przez 6 lat. W moim przypadku był to Tadeusz Mikułowski, z którym bardzo przez ten czas się zżyliśmy, a on wiedział o nas wszystko. Organizował z nami godzinę wychowawczą, która była godziną problemową, na której uczyliśmy się patrzeć na świat przez pryzmat podstawowych wartości i ideałów. 

Na czas mojej nauki w szkole, 1930–39, przypadły różne burzliwe wydarzenia polityczne. Wychowawca pomagał nam je oceniać, krytycznie rozsądzać rację stron. Mieliśmy na przykład dyskusję na temat wojny w Abisynii. Mój kolega przedstawiał rację Mussoliniego, a ja Abisyńczyków. Lekcje te pomagały nam także w kształtowaniu naszych osobowości. Pamiętam do dziś na przykład lekcję na temat „bohater a dżentelmen”, podczas której usiłowaliśmy scharakteryzować te dwie postawy, znaleźć pomiędzy nimi różnice i ocenić je. 

To wszystko wywarło na nas ogromny wpływ. Oprócz lekcji wychowawczej ważne były lekcje języka polskiego i historii, bo tak naprawdę, to kto najmocniej kształtuje świat wartości młodego człowieka? Polonista, historyk, wychowawca i nikt ich w tym nie zastąpi. 

A lekcja religii?

Jeżeli chodzi o lekcje religii, to nawet jeżeli byliśmy kształtowani przez nie, to nie wiedzieliśmy o tym. Nie mogę powiedzieć, bym się czuł w pełni ukształtowany religijnie przez szkołę. Nabrałem tam jednak pewnych nawyków oraz wiedzy, która potem była przydatna dla mojego rozwoju duchowego. Natomiast bardzo ważny element formacyjny w naszej szkole stanowiło harcerstwo. 

Ze szkoły wychodziliśmy z ukształtowaną osobowością i sprecyzowanymi planami dotyczącymi naszej dalszej drogi życiowej. Jednakże to był rok 1939 i większość tych planów przekreśliła wojna, stąd na przykład dwóch prymusów z mojej klasy po prostu zginęło w Powstaniu Warszawskim. O postawie ludzi, którzy ukończyli moje gimnazjum, niech świadczy fakt, że w 1939 wszyscy, bez wyjątku, chcieliśmy wstąpić do wojska. Wiedzieliśmy, gdzie w owym momencie było nasze miejsce. 

Z Pana opisu wyłania się obraz szkoły, która nie jest przede wszystkim „kuźnią wiedzy”, ale raczej miejscem, gdzie młody człowiek może spotkać mistrza, który go zafascynuje swoją osobowością i życiem, stając się dla niego wzorem. 

Oczywiście, że tak! Dlaczego ja się tak bardzo interesowałem Niemcami? Dlatego, iż miałem tak wybitnego germanistę jak Mikułowski. On po prostu zaraził nas swoją pasją do Niemiec.  W szkole wpadłem pod skrzydła ludzi wielkich duchowo, i to bynajmniej nie księży, lecz świeckich, którzy potrafili mnie pociągnąć swoim przykładem.  Długo potem, gdy znajdowałem się w różnych trudnych sytuacjach, po prostu zadawałem sobie pytanie: co w tej sytuacji zrobiłby Bornholtz, co powiedziałby Mikułowski?

Po ukończeniu szkoły, kiedy wybuchła wojna, wciąż spotykałem ludzi, którzy potrafili mnie inspirować do nieustannego rozwoju duchowego. Dobrym przykładem niech będzie tutaj to, co się zdarzyło po moim powrocie z Oświęcimia. Sam Oświęcim to była trudna sprawa, nie tyle fizycznie – to jest oczywiste – ale psychicznie. Przy mnie umierali ludzie, a ja byłem bezradny. Nie mogłem dać sobie z tym rady.

Jeszcze trudniej było zrozumieć fakt, że udało mi się wyjść na wolność – najprawdopodobniej dzięki staraniom Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, którego byłem pracownikiem. Przeżyłem wtedy ogromny kryzys, trwający długie miesiące, gdyż nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego to właśnie ja wyszedłem, Przecież byli inni ludzie, którzy o wiele bardziej zasługiwali na wolność – ojcowie rodzin, intelektualiści, księża. Nie mogłem pojąć sensu tego Boskiego i ludzkiego ładu. 

Po roku trafiłem na ks. Jana Zieję, u którego się wyspowiadałem. On, jak to kapłan, próbował mnie pocieszać mądrością Bożą, której nie możemy zbadać. Na koniec jednak dodał: „Słuchaj, ty nie lituj się nad sobą. Pomyśl raczej, że po coś ocalałeś. To był jakiś plan Boży, którego nie musisz wcale rozumieć, ale musisz z tego wyciągać wnioski. Ocalałeś, by dawać świadectwo. I nie chodzi tylko o to, byś opowiadał ludziom o Oświęcimiu. Mówić to ty za dużo w ogóle nie musisz. Natomiast masz obowiązek świadczyć, że rozumiesz, co znaczy cierpienie i że trzeba pomagać ludziom znajdującym się w największym nieszczęściu. Widzisz co się dzieje z ludźmi prześladowanymi? Widzisz, jak ludzie są dzisiaj traktowani? Wiesz, co się dzieje w getcie?!”.

Zrządzenie Boże sprawiło, iż niemal równocześnie trafiłem na Zofię Kossak, która nie znając mnie dobrze – i dlatego dużo ryzykując – zaproponowała mi włączenie się w akcję pomocy Żydom i innym ludziom zagrożonym przez okupantów. Oczywiście zgodziłem się, i ta decyzja miała duży wpływ na moje dalsze losy. Pierwsze książki z lat 60. także były spłaceniem długu wobec wszystkich ludzi, którzy tego okresu nie przeżyli. Zależało mi na tym, by wyrwać ich z anonimowości cyfr określających liczbę ofiar, przywrócić światu ich twarze, nazwiska, przykłady postaw. No właśnie, ich postawy, to one są najważniejsze i nie powinny ulec zapomnieniu. 

Podobna była moja motywacja, gdy tuż po wojnie, zanim mnie aresztowano, podjąłem działalność w PSL Mikołajczyka. Było ono jedynym ugrupowaniem opozycyjnym, jedynym polskim ruchem opartym na autentycznej tradycji chłopskiej i chrześcijańskiej. Jednakże w listopadzie 1946 skończyły się te rozkosze i zamknięto mnie. Zaczęła się droga więzienna, będąca, podobnie jak wojna, próbą charakteru, próbą, która ostatecznie mnie ukształtowała i utwierdziła w wyznawanych wartościach. 

Siedziałem 4 lata w śledztwie u Różańskiego i Humera. Na mojej drodze więziennej spotkałem wielu wspaniałych ludzi, którzy umacniali mnie w moim stosunku do naszych oprawców i pomagali mi przetrwać ten okres z czystym sumieniem, bez ulegania słabości. Tak się niestety złożyło, iż w owym czasie duża część najwartościowszych ludzi tkwiła w komunistycznych więzieniach. Skutkiem tego miałem zaszczyt siedzieć z wieloma wybitnymi ludźmi – politykami, oficerami, intelektualistami…

W tej specyficznej wspólnocie więźniów politycznych obowiązywały pewne niepisane reguły zachowywania się, myślenia o naszej sytuacji. Wiedzieliśmy, że jesteśmy tylko „my” i „oni” oraz że wobec „onych” nie ma żadnych koncesji. I według tej normy ocenialiśmy się wzajemnie. Nie mówię tu o skrajnych przypadkach, na przykład donosicielstwa, lecz zwykłej, ludzkiej słabości. Jeżeli więc ktoś był słaby, za dużo mówił w śledztwie, to nikt mu tego nie wyrzucał, jednakże stosunek do niego we wspólnocie ulegał pewnej zmianie. To ogromnie mobilizowało i umacniało. Powiedziałbym, że w duchowej perspektywie niesłychanie opłacało się być twardym i nikogo nie obciążyć. To dzięki specyficznej wspólnocie więźniów politycznych udało mi się nie ulec i przetrwać ten trudny czas. 

Pana postawa zdaje się przeczyć dosyć rozpowszechnionemu przekonaniu, iż patriotyzm i przywiązanie do wartości narodowych w sposób nieunikniony prowadzą do postaw nacjonalistycznych czy szowinistycznych. Pozostając wierny tym wartościom, angażował się Pan czynnie w pracę Rady Pomocy Żydom, następnie miał Pan duży wkład w działania na rzecz pojednania i przebaczenia w stosunkach polsko – niemieckich. Czy jest Pan przykładem, iż prawdziwy patriotyzm budować można opierając się na uniwersalnym przykazaniu miłości bliźniego, które jest nadrzędne?

Z tą miłością bliźniego to bez przesady. Ja taki święty nie byłem i chyba nie jestem. Uważałem natomiast, że takie są po prostu moje obyczaje. Tak mnie nauczono, że jeżeli ktoś się przewraca, to ja podbiegam i próbuję go podnieść. Gdy ktoś cierpi, a ja mogę mu pomóc, to próbuję. Nie dlatego, że ja od razu go kocham, tylko po prostu tak należy, to wynika z natury stosunków międzyludzkich. Mogę spokojnie powiedzieć, iż nigdy nie byłem powodowany jakąś ogólną niechęcią do całych grup społecznych czy narodowości. Nie jest to jednak kwestia miłości bliźniego, lecz prostej przyzwoitości i dobrych obyczajów. Natomiast brzydzą mnie różni kłamcy, łobuzy, kaci, którzy innym zadawali cierpienie. I nie jestem także takim dobrym chrześcijaninem, by im wszystkim z góry wybaczyć. Jestem skłonny przebaczać, jeśli uderzą się w pierś i przyznają się do winy. Przyjaźnię się z Leszkiem Kołakowskim, przyjaźniłem się dozgonnie z Witkiem Woroszylskim. Woroszylski pisał wiersze hołdownicze o Dzierżyńskim, gdy ja siedziałem w komunistycznym więzieniu, a Kołakowski uczył ludzi marksizmu, gdy ci marksiści mnie gnębili. Jednakże oni zmienili swoje postępowanie i próbowali to naprawić, a wtedy koniec – widzę dobrą wolę, nie jestem więc sędzią, wyrok należy do Boga. 

No, ale jeśli ktoś mnie czy innych gnębił i upokarzał, a dziś w dodatku udaje, iż nic się strasznego nie stało, to może nie będę zaraz szukał pomsty, ale nie mam najmniejszej ochoty zbliżać się do tego człowieka. Nie potrafię patrzeć na Humera tak, jak patrzę na jego ofiary. Nie życzę mu żadnych cierpień, ale życzę mu sprawiedliwego wyroku, aby zostało wreszcie jasno powiedziane, że te czyny były naganne, że za nie należy karać. 

Zależy mi po prostu na tym, żeby istniało poczucie, iż nie jest wszystko jedno, co się w pewnych sytuacjach czyni, mówi. Nie może być wspólnego mianownika dla katów i ich ofiar! Taka relatywizacja uniemożliwia budowanie normalnego społeczeństwa. 

W stosunkach niemiecko – polskich starałem się natomiast po prostu być racjonalnym. Nigdy nie zataiłem zbrodni, które Niemcy popełnili. Mówiłem o tym, pisałem, wydawałem książki. Jednak z tymi, którzy ich się nie dopuszczali, mogę rozmawiać. Na gruncie akceptacji prawdy historycznej mogłem z nimi szukać jakiejś drogi na przyszłość. Szczęśliwie na takich ludzi natrafiłem w Niemczech w kręgach Kościoła katolickiego i ewangelickiego. Pojednanie i wspólną przyszłość budować można tylko na podstawie uznania prawdy historycznej, a nie prób zapominania o niej.

Czy mógłby Pan spróbować określić, z perspektywy człowieka wychowanego w okresie przedwojennym, te obszary wartości, cnót obywatelskich, które doznały największej degradacji w okresie Polski Ludowej?

Najstraszniejszą cechą PRL-u było to, iż w praktyce promował on cwaniactwo, unik, a nie prawość, uczciwość, odpowiedzialność. W świadomości społecznej wyraża się to w zasadzie: większych świństw unikam, mniejsze – owszem – akceptuję, bo trzeba jakoś żyć. Ten stan rzeczy był zresztą na rękę władzy, gdyż nad takim zdeprawowanym społeczeństwem łatwiej zachować kontrolę. Zasadą bowiem każdego totalitarnego systemu jest uzyskiwanie zależności i uległości obywateli za cenę pewnych świadczeń na ich rzecz. 

Jest takie powiedzenie, przyjęte powszechnie w Polsce, które mnie bardzo irytuje: „Prawda leży pośrodku”. Byli tacy ludzie, którzy mówili w komunizmie: ci komuniści kłamią, ale Wolna Europa też kłamie – prawda leży pośrodku. Nieprawda! Prawda leży tam, gdzie leży – nie pośrodku ani z boku! To jest tak, jakby ktoś powiedział, że Warszawa leży od Berlina dwa tysiące kilometrów, a inny, że dwieście, a trzeci skwitował to stwierdzeniem, że prawda leży pośrodku. Prawda musi pozostać prawdą. Ja nie mówię o jakiejś prawdzie filozoficznej – na płaszczyźnie społecznej relatywizacja pojęcia prawdy przynosi skutki katastrofalne. 

Jeżeli fakty były takie, że ludzi niewinnie zamykano, terroryzowano, maltretowano albo obiecywano im w zamian za kłamstwo czy ich akceptację jakieś wymierne korzyści, to był to system deprawacji i nie wolno tego podważać, zapominać o tym. Jesteśmy to winni tym, którzy wtedy cierpieli. Nie chodzi tu o to, aby od razu ferować wyroki, oceniać ludzi, którzy temu systemowi ulegli, jednakże nie wolno negować faktów. 

Jak w tym kontekście oceniłby Pan plony systemu edukacji tego okresu?

Najboleśniejszym dla mnie skutkiem takiego systemu wychowawczego jest relatywizacja wartości słowa, sprowadzająca się do znanej anegdoty o tym, jak przychodzi dziecko do domu ze szkoły, a matka pyta, co pani dzisiaj mówiła.

– A mówiła nam, jak się robi szkło – odpowiada dziecko. 

– To ciekawe. 

– No tak, ale pani mówiła, że szkło się robi z piasku… Ale wiesz, mamusiu, ona musiała tak mówić… 

Od dziecka przyuczano ludzi do tego, że co innego się mówi, co innego się myśli. Nauczyciel kłamie, a nawet jeżeli nie kłamie, to uczniom wydawało się, że najprawdopodobniej kłamie, bo po prostu musi, gdyż taki jest podział ról. Czy to nie rodzi cynizmu? Taki relatywizm musi rodzić cynizm. Kolejną odrażającą cechą tego systemu było popieranie w strukturach szkolnictwa miernych, biernych, ale wiernych nauczycieli. Wszystko to doprowadziło do zniszczenia godności tego zawodu. 

Powiem coś niepopularnego i twardego. Ja mam większe pretensje do działaczy PAX-u czy księży-patriotów niż do członków PZPR! Członkostwo w PZPR nie wprowadzało nikogo w błąd, a ksiądz to jest człowiek, który ma pośredniczyć w kontakcie z Bogiem, świadczyć sakramenty, budzić zaufanie i być wzorem – podobnie działacz katolicki.

Na tej samej zasadzie mam większe pretensje do nieuczciwego nauczyciela niż do nieuczciwego weterynarza. Jeżeli weterynarz był politycznie obłąkany, to szkoda społeczna jest minimalna. Jeżeli nauczyciel był politycznym draniem, to jest szkoda bardzo duża. Są takie zawody i posłannictwa, a do nich należy na pewno stan kapłański, nauczycielstwo i media, gdzie istnieje bezpośrednia odpowiedzialność za słowo, za jego przekazywanie i za skutki jakie wywołuje ono w świadomości ludzi – i to za skutki długofalowe.

Zawód nauczycielski został najbardziej zdeprecjonowany. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy godność i honor nauczyciela to było coś. Z przekonaniem mówiliśmy w gimnazjum do naszych nauczycieli „Panie Profesorze”. To byli nasi mistrzowie. 

Kolejny mocno zdeprawowany zawód to dziennikarstwo. Powiedziałem kiedyś dowcip, który krążył po Warszawie jakiś czas: otóż w pięćdziesiątych latach była wymiana legitymacji dziennikarskich z czarnych na szare. Przed wojną czarne książeczki miały w Warszawie rejestrowane przez policję prostytutki. Powiedziałem wtedy, że nareszcie odbierają dziennikarzom czarne książeczki: jednakże w zasadzie to wykonują oni podobny zawód, tylko inny typ świadczeń!

Także poziom demoralizacji wymiaru sprawiedliwości, według mojej wiedzy, jest wprost niewyobrażalny. Nie dotyczy to przy tym tylko sędziów, o czym się trochę mówi, ale także palestry i prokuratury, o czym się już milczy. Nawet jednak w tych profesjach, w których nie było bezpośredniego zniewolenia programowo-ideologicznego, ludzie nie pracowali na cywilizowanych zasadach. Przeciętny człowiek, który żył na najniższym szczeblu – w gminie – już u progu dorosłości uczył się załatwiania wszystkiego za łapówkę – w spółdzielni, milicji, sądzie, urzędzie – wszędzie… Od gminy, gromady się zaczynało, a kończyło na centrali. Słyszę czasem takie opinie, że to jest przecież normalne. Przepraszam bardzo, ale to jest już myślenie sowieckie! Tam wszystko od dawna w ten sposób funkcjonuje, bo inaczej ludzie tam mieszkający nie mogliby w ogóle żyć.

Nasuwa się w związku z tym pytanie: jak uporać się z problemem przezwyciężenia bagażu peerelowskiej edukacji, która wychowała całe pokolenia na kłamstwach, historii skrawanej na potrzeby propagandy, na wypaczonym systemie wartości…

Wydaje mi się, że to są głębokie skazy systemowe. Nikt nie wynalazł jednolitej recepty, jak te skazy szybko wyleczyć. Nie ma w tym wypadku szybkiej metody terapii. 

Uważam, że jedyną odtrutką jest niepopularny powrót do głoszenia wartości i pobudzania, szczególnie w młodych ludziach, poczucia godności i honoru. Trzeba powtarzać, że niehonorowo i niegodnie jest kłamać, kręcić, robić takie lub inne rzeczy.  Myślę, że odwoływanie się do godności i honoru na młodych ludzi jeszcze mocno działa.

Jeżeli jest już zbyt późno na wychowywanie trzydziestolatków, którzy są już skażeni, to należy zacząć od dwunastoletnich dzieci. Ja wierzę w potęgę wartości. Bardzo mnie przekonuje, co na ten temat mówi Ojciec Święty. Każdy może zrobić niesłychanie wiele. Na początku tylko przez swoje zachowanie, przez budzenie szacunku do siebie, gdyż szacunek u innych ludzi uzyskamy dopiero, jeżeli siebie samych będziemy szanować. Nie można wymagać od innych szacunku, jeżeli ktoś sam siebie nie szanuje.

Niestety, zepsucie sięgnęło bardzo głęboko we wszystkich dziedzinach życia. W życiu politycznym wyraża się ono w wynoszeniu na plan pierwszy interesów grupowych nad interes ogółu. Poczucie wartości państwa jako wspólnoty jest zachwiane, o ile w ogóle istnieje. Z drugiej strony – czemu tu się dziwić? W polskim parlamencie na 460 posłów i senatorów ja jestem jedynym, który ukończył szkołę średnią przed wojną w niepodległej Polsce. Mój kolega, senator Wiesław Chrzanowski, skończył szkołę w czasie wojny na kompletach. Jest dwa lata ode mnie młodszy, ale przynajmniej znaczną część wychowania odebrał w przedwojennej szkole. Poza nami nie ma człowieka, który by skończył normalną polską szkołę. Czy mogę więc mieć pretensję do kogoś, że był wychowany w innym układzie, że wielu rzeczy nie wyniósł albo nie miał normalnej rodziny w tym sensie, że nie miał właściwie świadomych rodziców i opiekunów? To są wszystko zjawiska złożone, których naprawa zabierze dużo czasu.

Edukacja w Polsce przedwojennej była wielką szkołą patriotyzmu, który owocował wspaniałymi postawami w latach okupacji i jeszcze długo potem. Patriotyzm jest zawsze ten sam, ale są różne okoliczności, w których musi funkcjonować, a w związku z tym w inny sposób może się manifestować. Pewne jego elementy nabierają różnej doniosłości. Jakimi cechami, zdaniem Pana Profesora, powinien charakteryzować się współczesny polski patriotyzm w jednoczącej się Europie?

Otóż myślę, że proces jednoczenia się Europy bynajmniej nie obniża wartości pojęć takich, jak ojcowizna, region, kultura lokalna, język i tradycja. Ja zawsze mówię – niektórzy mają mi to za złe – że się urodziłem człowiekiem, który jest Europejczykiem i Polakiem. Następnie z woli moich rodziców stałem się chrześcijaninem. Tak więc dzisiaj jestem chrześcijaninem spełniającym swoje powołanie w kulturze europejskiej, której jednym z ważnych elementów jest kultura polska szczególnie mi droga. Nigdy nie widziałem w tym względzie żadnych sprzeczności. 

Jak wyobrażam sobie nowoczesny polski patriotyzm? Myślę, że patriotyzmu lokalnego w ogóle nie trzeba uczyć. Patriotyzm podhalański, górnośląski, poznański istnieje już od bardzo dawna. Najmniej odniesień ma Warszawa, bo to jest miasto zburzone i zasiedlone przez aparat i nomenklaturę z zewnątrz. Natomiast wiele innych miast, gdzie duża część ludzi żyje z pokolenia na pokolenie, pozostaje normalnymi, a to gwarantuje patriotyzm lokalny. 

Natomiast, powtarzam to raz jeszcze, odczuwam niedostatek patriotyzmu państwowego. I to nie powierzchownego przywiązania do folkloru, ale głębokiego patriotyzmu świadomego, że Patria – moja Ojczyzna – żyje w postaci niepodległego, suwerennego państwa i od tego zależy, jak będą żyły nasze dzieci i wnuki. Można więc na to spojrzeć również z pragmatycznego punktu widzenia. Twórzmy dobre wzorce dla naszego życia. 

 

Esej został opublikowany 6 września 1998 roku w „Azymucie” – redagowanym przez Instytut Tertio Millennio od kwietnia 1998 do maja 2003 roku comiesięcznym dodatku religijno-społecznym do „Gościa Niedzielnego”.

Władysław Bartoszewski
Władysław BartoszewskiBył polskim historykiem, dyplomatą i działaczem społecznym. Podczas II wojny światowej został więźniem Auschwitz. Po wojnie działał w opozycji demokratycznej, współpracował z „Żegotą” pomagając Żydom. Ma wielkie zasługi dla dialogu polsko-niemieckiego. W III RP pełnił funkcję ministra spraw zagranicznych i ambasadora. Był autorem wielu prac historycznych oraz orędownikiem wartości demokratycznych i pojednania. Zmarł w 2015 roku.