Blady strach padł w ostatnich tygodniach nie tylko na administrację Joe Bidena, ale na większość liberalnego establishmentu amerykańskiego oraz europejskiego – wyraźna przewaga byłego prezydenta Donalda Trumpa karmiona jest tragiczną sytuacja Demokratów. Joe Biden – o ile uzyska nominację – będzie musiał stoczyć batalię z nieprzebierającym w środkach konkurentem, który wykorzystując potknięcia obecnej administracji stara się zdyskontować wynik wyborczy na swoją korzyść.
Gospodarka nie zadecyduje o wyniku wyborów
Już na początku tego roku Trump odniósł dwa zwycięstwa w prawyborach dla Partii Republikańskiej. Jego dotychczas najsilniejszy kontrkandydat, Ron DeSantis, w obliczu potężnej przewagi Trumpa zdecydował się wywiesić białą flagę i poprzeć prezydenta-multimilionera w wyścigu o fotel w Białym Domu. Obecna, właściwie jedyna kontrkandydatka – Nikki Haley – wydaje się być skazana na porażkę i już za kilka tygodni możemy być świadkami rozpoczęcia kampanii wyborczej określonej przez licznych komentatorów jako “najdłuższa w historii USA”. Może się okazać także najważniejszą batalią demokratyczną dekady, a może nawet całego XXI wieku dla innych graczy na globalnej szachownicy.
Obserwując losy rządów Bidena mam wrażenie, że im bliżej wyborów prezydenckich w 2024 tym więcej czarnych chmur się nad nim gromadzi. Paradoksalnie, główne zagrożenia dla jego ponownej elekcji nie znajdują swego źródła w sytuacji gospodarczej kraju. Wręcz przeciwnie, wydaje się że recesja, którą prognozowano na początek tego roku, ominie lub przynajmniej nie będzie wyjątkowo dotkliwa dla Stanów Zjednoczonych.
Wskaźniki ekonomiczne są raczej korzystne dla Waszyngtonu; tempo wzrostu gospodarczego, wykluczając rok pandemii, jest zrównoważone i przypomina to, które obserwowaliśmy przed problemami związanymi z Covid-19 za czasów Donalda Trumpa. Indeks PMI (Manufacturing Purchasing Managers’ Index), który odpowiada za wskazanie aktywności gospodarczej, po rocznym okresie obniżenia, w drugiej połowie 2023 roku zaczął rosnąć i obecnie wynosi powyżej 55 punktów, plasując Amerykę na 16. miejscu w świecie. Nawet bilans handlowy, z którego niekorzystnymi trendami starał się uporczywie walczyć poprzedni prezydent, ustabilizował się i ma tendencje wzrostową.
Gwoli ścisłości – wyniki gospodarcze za Donalda Trumpa przed pandemią były również korzystne. Republikanie pobudzali w tamtym okresie gospodarkę obniżając podatki, chociaż nie udało im się doprowadzić do obniżenia deficytu budżetowego, co było jednym z priorytetów tamtego rządu. Administrację Bidena faktycznie wyróżnia bardzo szybkie tempo wzrostu długu publicznego, co ma na pewno związek z wprowadzaniem jego programu gospodarczego, tzw. Bidenomiki, który zakłada pobudzenie gospodarcze w wyniku szerokich inwestycji infrastrukturalnych. W gruncie rzeczy Demokraci kontynuują linię zarządzania ekonomicznego państwem, którą rozpoczął Trump, co ma pozytywne skutki dla gospodarki USA.
Sytuacja na granicy
W ostatnich dniach sporo szumu medialnego pojawiło się wokół Teksasu i sytuacji na granicy z Meksykiem, gdzie gubernator stanu postanowił „na własną rękę”, przy użyciu Gwardii Narodowej, powstrzymać napór migracyjny od strony rzeki Rio Grande.
W polskich mediach przewijały się już teorie (rodem chyba z Moskwy) o możliwej secesji Teksasu z Unii Stanów Zjednoczonych czy też o wojnie domowej między Gwardią Narodową a siłami federalnymi. Oczywiście takie przedstawianie sprawy to czysta, nieskażona poważnym rozumowaniem demagogia, gdyż “spór o Teksas” ma charakter konstytucyjny. Dotyczy prerogatyw rządu stanowego względem federalnego; Teksańczycy próbują wykorzystać zapisy o możliwej obronie własnego terytorium w sytuacji bezpośredniego zagrożenia inwazją do powstrzymania presji imigrantów od strony Meksyku. Nie próbując rozstrzygać, która strona ma rację, warto zauważyć, że koncepcja Demokratów zakładająca naturalizowanie przybyszów i niemalże pełną otwartość na imigrację doprowadziła do katastrofy w południowych stanach i faktycznie może stać się politycznym gwoździem do trumny obecnego prezydenta.
Sytuacja na granicy jest bardzo poważna. W ciągu roku fiskalnego 2023 do USA wkroczyło przez południową granicę blisko 2,5 mln imigrantów (prawie 7 tys. dziennie), czyli niemal 1% ludności całych USA napłynął w zaledwie jeden rok. Dla porównania, to tak jakby do Polski nielegalnie wjechało blisko 400 tys. imigrantów w ciągu roku – jeszcze bardziej obrazowo, to cały Szczecin pełen ludzi spoza naszego pięknego kraju. Co więcej, tendencja jest wzrostowa i w grudniu napływało do USA już prawie 10 tysięcy ludzi dziennie.
To nie sami Meksykanie forsują Rio Grande i teksaskie zasieki, ale ponad 51% imigrantów to ludzie spoza ojczyzny Tequlili i nachos. W głównej mierze są to osoby z krajów położonych na północy Ameryki Południowej, co pokazuje, że proces ten jest sterowany przez organizacje przestępcze, które zapewniają możliwość przerzutu potężnych mas ludzi do północnego Meksyku.
Demokraci długi czas bagatelizowali sytuację. Jak można sądzić, oprócz motywów czysto moralno-ideologicznych, które w kręgach liberalnych są zawsze związane z multikulturalizmem i aprobatą dla imigracji, to wydaje się że wykorzystywali sytuację kunktatorsko i politycznie, nabywając kolejnych wyborców dla siebie w momencie naturalizacji imigrantów.
Będąc głuchym na nawoływania południowych stanów do zaprowadzenia porządku i powstrzymania migracji, Demokraci długi czas opierali się ustawowym pomysłom na sfinansowanie z budżetu federalnego zapory dla przybywających i środków na ich powstrzymanie, obawiając się utraty poparcia wśród Latynosów oraz innych grup imigrantów będących już w USA. Koniec końców skończyło się na tym, że zaczęto pakiet migracyjny mieszać ze wsparciem militarnym dla Ukrainy, Tajwanu i Izraela; państw które w dużej mierze polegają na Stanach Zjednoczonych w kwestii pomocy wojskowej. Grudniowe przepychanki pomiędzy członkami Izby Reprezentantów nie przyniosły efektów i jak dolarów na ochronę granicy nie było, tak i nie ma do dzisiaj, a trwająca kampania wyborcza tylko utrudnia porozumienie między zwaśnionymi stronami. Co gorsza, pod znakiem pytania postawiono pakiet pomocy dla Ukrainy, a to może mieć szczególnie tragiczne konsekwencje zarówno dla samego Kijowa, jak i Warszawy, Rygi, Wilna…
Katastrofa dyplomatyczna Waszyngtonu
W Polsce nie wszyscy zdają sobie sprawę jakie konsekwencje niesie za sobą ewentualne wycofanie pomocy militarnej i finansowej dla Kijowa, który resztkami sił stara się oprzeć agresji Federacji Rosyjskiej. „Afganizacja” Ukrainy może spowodować potężne zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa oraz ponowne wysunięcie roszczeń politycznych Kremla wobec NATO oraz Unii Europejskiej, tak jak miało to miejsce w grudniu 2021 roku.
Przypomnijmy, napędzany rosnącym przekonaniem o słabnącej roli Waszyngtonu w roli globalnego strażnika, Władimir Putin zdecydował się zaproponować – a właściwie przekazać – ultimatum wobec państw zachodnich. Jego głównym celem było osłabienie Paktu Północnoatlantyckiego, wycofanie części sił ze wschodniej Europy oraz désintéressement w kwestii Ukrainy i Białorusi. Kreml przecenienia własnych możliwości, zwłaszcza w pierwszej fazie inwazji, wybitnie skompromitował się na Ukrainie, nadal jednak wierzy, że zmiana paradygmatu ładu europejskiego jest ciągle w grze.
Tutaj warto przypomnieć, że do takiego obrotu sprawy doprowadziła mocno zachowawcza postawa administracji Białego Domu, która od samego początku poruszała się z gracją słonia w składzie porcelany po międzynarodowych salonach politycznych.
Kocioł Bliskowschodni
Jeszcze w 2021 roku Joe Biden publicznie obraził saudyjską dynastię panującą nazywając ich „pariasami”, za, skądinąd wyjątkowo fatalnie zorganizowany, mord dokonany na opozycyjnym dziennikarzu Dżamalu Chaszukdżim (o którym pisałem na łamach portalu wcześniej). Kompromitacja saudyjskich służb, które zorganizowały zbrodnię we własnej ambasadzie w Stambule, doprowadziła do oddalenia się perspektywy szerszego porozumienia pomiędzy Królestwem a Izraelem, do czego parła administracja Trumpa. Saudyjczycy szukali poparcia Waszyngtonu, czując na plecach oddech niezwykle groźnego w regionie Teheranu, a także mając na agendzie wojnę w Jemenie (która, mówiąc delikatnie, nie wyszła Rijadowi najlepiej). Będący w trudnym położeniu Muhammad bin Salman, widząc niechęć ze strony administracji Białego Domu, która ponad interesy przedkładała liberalne wartości, postanowił wywrócić bliskowschodni stolik i dogadać się ze śmiertelnym wrogiem – Iranem. Rok od tego wydarzenia, po tym jak od października 2023 roku trwa bezlitosna interwencja Izraela w Gazie, normalizacja stosunków między Izraelem a Arabią Saudyjską byłaby wybawieniem dla Bidena i jego świty.
Niestety, ale kolejna pochopna decyzja o udzieleniu pełnego poparcia dla Izraela, który w bezpardonowy sposób próbuje zlikwidować Hamas w Gazie, przy okazji doprowadzając do katastrofy humanitarnej i śmierci tysięcy cywilów arabskich, spowodowała że większość krajów regionu, w tym niegdysiejsi sojusznicy USA, patrzy wrogo na Waszyngton. Dodatkowo, co bardziej odważni jak milicje szyickie w Syrii i Iraku oraz Huti w Jemenie, nie mają skrupułów dokonywać ataków na amerykańskie statki i bazy w okolicy.
Kryzys na Bliskim Wschodzie to jednak tylko wierzchołek góry lodowej, w którą z impetem uderzył okręt polityczny Demokratów. Znacznie wcześniej nastąpiło bezprecedensowe wydarzenie, które relacjonowały kamery dziennikarzy całego świata – ekspresowa ewakuacja administracji i wojska amerykańskiego z Afganistanu.
Stojący na dachach domów Afgańczycy-kolaboranci, próbujący dostać się na odlatujące śmigłowce U.S.Army, byli epickim prologiem interwencji Amerykanów w Afganistanie. Prawie 20-letnia okupacja i próba wprowadzania zachodnich standardów w tym azjatyckim kraju zakończyła się klęską oraz kompromitacją Waszyngtonu. Ostatecznie obdarła szaty z byłego hegemona, ukazując go znacznie słabszym niż w rzeczywistości był.
Niezdecydowanie Bidena
W konsekwencji tych wydarzeń wiele państw przeceniło własne możliwości względem USA. Zwłaszcza Rosja okazała się na tyle naiwna, że uwierzyła w możliwość pozbycia się Amerykanów z Europy. Ten o tyle chytry, o ile niespecjalnie udany jak do tej pory plan wyrzucenia USA mógłby zakończyć się poważną perturbacją władzy na Kremlu, a być może nawet rozpadem Federacji Rosyjskiej, gdyby administracja Bidena zareagowała znacznie odważniej w lecie 2022 roku. To właśnie wtedy ważyły się losy zwycięstwa ukraińskiego na wojnie z agresorem. Początkowy plan Szojgu i Gierasimowa rzucenia Ukrainy na kolana szybkim atakiem kadrową armią na głównych kierunkach zakończył się generalnym odwrotem na kierunku kijowskim, a także udanymi kontrofensywami Sił Zbrojnych Ukrainy na kierunku chersońskim oraz w rejonie Iziumu. W tamtym momencie rosyjska armia przypominała rozpadający się domek z kart; na kierunku zaporowskim nie istniała jeszcze obronna linia Surowikina na której połamali sobie zęby Ukraińcy prawie rok później, Władimir Putin nie ogłosił jeszcze mobilizacji, nawet Prigożyn nie skaptował jeszcze więźniów na „mięsne szturmy”. W tamtym momencie rozciągnięta na szerokim froncie, zdemoralizowana armia rosyjska mogła zostać pokonana, zwłaszcza na odcinku zaporowskim, gdzie większe uderzenie mogło szybko doprowadzić do przełamania słabej obrony (podobnie jak pod Izium) i wyjścia w wolną przestrzeń operacyjną SZU. W tamtym czasie Ukraińcy prosili o wzmocnienia, nie była to kwestia kilkuset czołgów, czy samolotów, ale zwłaszcza amunicji, wozów typu MRAP czy BWP i wsparcia zaplecza logistycznego. Brak energicznej reakcji zachodnich sojuszników doprowadził do okrzepnięcia Rosjan i wzmocnienia linii frontu, co ostatecznie – w połączeniu z fatalnymi decyzjami szczebla politycznego Kijowa – doprowadziło do klęski letniej kontrofensywy Ukraińców.
W 2023 roku byliśmy świadkami podobnego procesu niezdecydowania ze strony USA, które z jednej strony wspierały Ukrainę bardzo poważnymi środkami, ale jednocześnie niemogącymi już doprowadzić do pokonania armii rosyjskiej. Od samego początku wojny Bidenowi najwyraźniej przyświecała zasada, według której ostateczne pokonanie Rosji może być groźne dla samej Ameryki, a także dla szeroko pojętego ładu światowego.
Nadchodzi Trump
Według grudniowych sondaży były prezydent Donald Trump prowadzi już w siedmiu kluczowych tzw. Swing States, w których wynik uchodzi za decydujący o zwycięstwie w kampanii wyborczej. Chociaż nic nie jest przesądzone, to możemy powoli oswajać się z myślą, że idea MAGA (Make America Great Again) wróci do zarządzania amerykańską polityką, a co gorsza do czasu wyborczego rozstrzygnięcia Ameryka będzie się pogrążać w coraz większym chaosie, który może mieć katastrofalne konsekwencje dla Polaków. Skupiając się na obnażaniu problemów Demokratów w latach kadencji Joe Bidena mało wspominałem o tym, jak na tym tle wypada Donald Trump oraz jak może wyglądać jego prezydentura w przyszłości.
Czasy tamtej administracji republikańskiej w kwestiach polityki zagranicznej są nieoczywiste w ocenie. Z jednej strony USA odchodziła dość mocno od relacji multilateralnych na rzecz stosunków bilateralnych z konkretnymi państwami, a kwestie były rozstrzygane na zasadach „załatwiania interesów” niż obrony liberalnych wartości, co mogło dać Stanom Zjednoczonym pewne korzyści.
Rząd Trumpa zdołał wynegocjować porozumienie Izraela z kilkoma państwami arabskimi, takimi jak Zjednoczone Emiraty Arabskie czy Maroko (tzw. Abraham Accords), co miało być kamieniem węgielnym pod zagwarantowanie ładu regionalnego na Bliskim Wschodzie. Głównym założeniem administracji Republikanów w czasie całej kadencji Donalda Trumpa było maksymalne wzmocnienie Izraela oraz próba doprowadzenia do akceptacji państwa syjonistycznego przez kraje arabskie. Tamtemu rządowi w Waszyngtonie często zwracano uwagę na wyraźny, a nawet zbyt daleko idący filosemityzm, który objawił się między innymi w wyjątkowo negatywnie ocenianym na arenie międzynarodowej przeniesieniu ambasady USA do Jerozolimy – jawnie antypalestyńskim działaniu. Z drugiej strony ta sama administracja zahamowała zapędy Tel-Awiwu w kierunku aneksji Zachodniego Brzegu i wcielenia go do państwa Izrael. Trump szczyci się swoim pomysłem na łagodzenie sytuacji w Palestynie, który miałby się opierać na potężnych inwestycjach w szkolnictwo, biznes i infrastrukturę na terenach administracyjnych Autonomii Palestyńskiej. Z perspektywy czasu wydaje się, że był to równie mało realistyczny plan zakończenia tego konfliktu, jak obecne wysiłki podejmowane przez Antonego Blinkena w rejonie Półwyspu Arabskiego i Lewantu.
To co na pewno jednoznacznie źle wpływa na ocenę poprzedniego rządu USA, to sytuacja z Afganistanu. Chociaż dzisiaj wycofanie wojsk amerykańskich kojarzymy z administracją Demokratów i opisywanymi powyżej niefortunnymi scenami z Kabulu, to należy pamiętać, że to Trump zostawił Bidena z odbezpieczonym, afgańskim granatem w ręku i że to właśnie Trump wynegocjował „porozumienie” z Talibami, które doprowadziło do kompromitacji Waszyngtonu w 2021 roku.
W relacjach z Rosją, Trump ewidentnie przeżywał zauroczenie dyktatorskim zapędom Putina. Na szczycie w Helsinkach podjął dialog z prezydentem Rosji, który był odbierany na świecie jako oznaka uległości względem Kremla. Świetnie skomentował tamto spotkanie senator republikański John McCain:
Szkody, jaką wyrządziły naiwność, egoizm (…) prezydenta Trumpa i jego sympatia dla autokratów, są trudne do oszacowania (…). Prezydent Trump dowiódł, że nie tylko nie jest w stanie stawić czoło Putinowi, ale też nie chce tego zrobić. Trump sprawiał wrażenie, że czyta z tej samej kartki co Putin, dokonując świadomego wyboru, aby bronić tyrana przed uzasadnionymi pytaniami wolnej prasy i podarować Putinowi niezrównaną platformę do rozsiewania propagandy i kłamstw po całym świecie.
Niepohamowany zachwyt wobec wszelkiej maści autorytarnych władców to chyba najniebezpieczniejsza cecha być może przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, a w opisywanym wypadku szczególnie niebezpieczny dla Polski i jej sąsiadów.
Co prawda Trump nie prowadził amerykańskiej dyplomacji w czasie wojny na Ukrainie, więc trudno oceniać dokładnie to, w jakim kierunku poszłaby jego polityka. Na pewno jednak jest jednym z architektów porażki polityki Waszyngtonu względem Moskwy.
Obecnie Donald Trump wypowiada się w sposób enigmatyczny na temat wojny na Ukrainie. W wywiadzie dla CNN z maja zeszłego roku, były prezydent posłużył się demagogicznym mistrzostwem:
Chcę, żeby wszyscy przestali umierać. Oni umierają. Rosjanie i Ukraińcy. Chcę, żeby przestali umierać (…) I zrobię to w ciągu 24 godzin.
Trudno na podstawie tak sformułowanej odpowiedzi, na skądinąd proste pytanie wyciągać daleko idące wnioski, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę z jakim zapałem i gorliwością ekipa MAGA (czyli trumpistów w Kongresie) robi wszystko, aby nie przekazywać pomocy Ukrainie, to można założyć, że rozwiązanie jakie kryje się za powyższym sformułowaniem, może mieć w nieodległej przyszłości katastrofalne skutki dla Polski i krajów Europy środkowo-wschodniej.
Gerontokratyczne starcie tytanów
W skrajnie nienaturalnym położeniu znaleźli się wyborcy w Stanach Zjednoczonych, którzy muszą wybierać między dwoma sędziwymi już ludźmi, niekoniecznie zachowującymi taką bystrość intelektualną, jak niektórym to się udaje. Dodatkowo, o wynikach sondażowych często decyduje, który z kandydatów ma mniej zaawansowane objawy demencji. Joe Biden wydaje się być w nienajlepszej formie umysłowej, zdarzało mu się witać z kotarą albo zwracać do nieistniejącej publiczności, Donald Trump pomylił ostatnio Nancy Pelosi z Demokratów z własną kontrkandydatką w prawyborach – Nikki Haley. W oczach opinii publicznej były prezydent uchodzi za sprawniejszego umysłowo i fizycznie, a również to może odegrać niebagatelną rolę w momencie podejmowania decyzji wyborczej.
Ten smutny obraz amerykańskiego establishmentu nakłada się na wyjątkowo trudną sytuację Polski w świecie. Wynik wyborów w Stanach Zjednoczonych może się okazać historyczny dla wielu nacji na całym globie, a do tego momentu możemy być świadkami dalszej degrengolady sceny politycznej w USA, która wchodzi właśnie w fazę starcia politycznego jakiego w kraju za oceanem dawno – o ile w ogóle – nie oglądaliśmy.