Zapomniana lekcja zdrowego patriotyzmu od Edyty Stein

9 sierpnia Kościół katolicki wspomina św. Teresę Benedyktę od Krzyża, patronkę Europy. Zanim jednak przywdziała karmelitański habit i jako męczennica zginęła w komorze gazowej Auschwitz, była Edytą Stein – genialną niemiecką filozofką o żydowskich korzeniach. W tragicznym 1933 roku, gdy Niemcy pogrążały się w szaleństwie narodowego socjalizmu, ona pisała traktat między innymi o… narodzie.

Zacząć warto od ogólnego charakteru myśli Stein z tamtego okresu. Nie była ona owocem czysto akademickiej spekulacji, ale również doświadczenia zaangażowania społecznego, a także, jak wskazuje Krzysztof Pałys OP – głębokiego doświadczenia duchowego (jako Żydówki–ateistki nawróconej na katolicyzm) i tytanicznej pracy intelektualnej (była przede wszystkim filozofem). Podczas dziewięcioletniego pobytu w Spirze, praca nad dziełami Johna Henry’ego Newmana, studium nad „De Veritate” św. Tomasza z Akwinu, a wreszcie własne fundamentalne dzieło „Akt und Potenz” wyczerpywały jej delikatne zdrowie. Wtedy w liście do dominikanki s. Kaliksty Kopf napisała:

„Im głębiej ktoś zanurzył się w Bogu, tym więcej, w tym samym duchu, musi „wyjść z siebie”, tj. wchodzić w świat, by mu nieść życie Boże. (…) To, że naukę można traktować jako służbę Bożą, zrozumiałam dopiero przy św. Tomaszu. (…) I tylko dlatego zdecydowałam się z całą powagą podjąć na nowo pracę naukową”.

Ta perspektywa nadawała sens jej wysiłkom i pozwalała znosić trudy. Zapytana przez tę samą siostrę, jak radzi sobie z natłokiem obowiązków, odparła z charakterystycznym dla siebie zaufaniem:

„Nie stosuję żadnych szczególnych środków dla przedłużenia czasu pracy. Robię tyle, ile mogę. Sprawność wyraźnie wzrasta wraz z ilością koniecznych spraw. Jeśli nie ma nic pilnego, wyczerpuje się wcześniej. Niebo niewątpliwie zna się na ekonomii”.

Czy potrzebujemy narodu?

Niedługo później, w swoim traktacie Budowa osoby ludzkiej. Wykład z antropologii filozoficznej z 1933 roku (zaraz przed wstąpieniem do zakonu karmelitańskiego), Edyta Stein opisując „byt społeczny osoby”, zaczyna od myśli pozornie banalnej, lecz fundamentalnej: „Człowieka – nas samych i innych – znajdujemy zawsze w świecie ludzi”. Nie jesteśmy samotnymi wyspami. Od urodzenia funkcjonujemy w sieci relacji – rodzinnych, społecznych, a dla większości z nas, także narodowych. Nie są one zwykłym dodatkiem do naszej tożsamości, lecz jej integralnym składnikiem. Pominięcie tego faktu, jak pisze Stein, byłoby „wykreśleniem czegoś z bytu tej osoby”.

W jej ujęciu naród to coś znacznie więcej niż więzy krwi, paszport czy terytorium. To „wspólnota życia duchowego”, która tworzy własny, unikalny „kosmos” – kulturę. Język, którym mówimy, zwyczaje, które pielęgnujemy, historia, która nas ukształtowała, a nawet sposób, w jaki budujemy relacje – wszystko to jest częścią tego narodowego dziedzictwa. Stein podkreśla, że ani pojedynczy człowiek, ani mała grupa nie są w stanie stworzyć czegoś tak wszechogarniającego. Dlatego przynależność do narodu daje nam narzędzia do integralnego rozwijania zdolności i wyrażenia siebie.

Co ciekawe, Stein rozróżnia naród od narodowości. Należeć do narodu można przez samo urodzenie i wychowanie. Ale narodowość pojawia się dopiero wtedy, gdy uświadamiamy sobie swoją odrębność i dostrzegamy w niej wartość. To moment duchowego dojrzewania, w którym człowiek zadaje sobie pytanie: „Czymże byłbym bez mego narodu?”. Ta świadomość rodzi odpowiedzialność – za kulturę, za dobrobyt, za przyszłe pokolenia. Często, jak zauważała Stein, przychodzi ona w chwilach kryzysu, gdy naród znajduje się w niebezpieczeństwie.

Jej analiza jest niezwykle subtelna. Mając podwójną, żydowsko-niemiecką tożsamość, doskonale rozumiała, że więzy krwi nie wystarczą. Potrzebna jest wspólnota ducha. Wiedziała też, że naród i państwo to nie to samo. Naród może przetrwać upadek własnego państwa, a czasem państwo powstaje, zanim ukształtuje się naród, jak w przypadku Stanów Zjednoczonych.

Wspólnota? – niezbędna. Naród? – niezwykle ważny, ale nie konieczny.

W tej wizji kryje się kluczowe rozróżnienie, które chroni myśl Stein przed nacjonalistycznym uproszczeniem. Należy odróżnić wspólnotowość od przynależności do narodu. Wspólnotowość – czyli sama zdolność i potrzeba życia w relacjach – jest, według Stein, warunkiem koniecznym do osiągnięcia pełni człowieczeństwa. Ale naród, jako jedna z wielu możliwych form (choć wyjątkowa) wspólnoty, już nie.

Filozofka w sposób oczywisty dostrzegała funkcjonowanie ludzi poza strukturami narodowymi (takich przykładów – plemiennych i nie tylko – przecież nie brakuje). Innymi słowy: człowiek potrzebuje jakiejś wspólnoty, by w pełni się rozwinąć jako człowiek, ale nie musi to być koniecznie wspólnota narodowa. W pewnym sensie, dopiero funkcjonując we wspólnocie stajemy się w pełni sobą. Mimo to, dla tych, którzy rodzą się i żyją w jego obrębie, naród jako wyjątkowa forma wspólnoty pozostaje jedną z najpotężniejszych sił kształtujących tożsamość na wielu poziomach – od języka po system wartości.

I tu dochodzimy do kluczowego, profetycznego ostrzeżenia Edyty Stein, które napisała w przededniu największej katastrofy XX wieku. Choć tak głęboko rozumiała wartość narodu, z całą mocą sprzeciwiała się jego absolutyzacji. Pisała wprost, że narodu nie można traktować jako „czegoś absolutnie najwyższego, czemu należałoby podporządkować wszystko inne”.

Dla niej, głęboko wierzącej filozofki, ostatecznym punktem odniesienia był Bóg. Wierność narodowi ma swoje granice. Jeśli wspólnota „podąża drogą zepsucia”, jednostka ma nie tylko prawo, ale i obowiązek się od niej oderwać, by ocalić swoje człowieczeństwo. Ostatecznie, pisze Stein, „nie to, co człowiek świadczy jakiejś wspólnocie, jest ostatecznym miernikiem jego wartości, lecz to, czy podąża za głosem Boga”.

Trzecia droga Stein

Dziś, w świecie rozdartym między plemiennym nacjonalizmem a bezbarwnym kosmopolityzmem, myśl Edyty Stein może być trzecią drogą. To wizja patriotyzmu dojrzałego – zakorzenionego w kulturze i historii, ale otwartego na innych. Patriotyzmu, który jest dumny ze swojego dziedzictwa, ale potrafi być wobec niego krytyczny. Miłości do narodu, która nie staje się bałwochwalstwem.

Tę tragiczną dwoistość jej losu najlepiej oddają słowa, które miała wypowiedzieć do siostry Róży, gdy Gestapo aresztowało je w holenderskim klasztorze w Echt: Komm, wir gehen für unser Volk! („Chodź, idziemy za nasz naród!”). Choć ich historyczna autentyczność nie jest w pełni potwierdzona, to doskonale streszczają one istotę jej ofiary. O który naród chodziło? W pierwszej kolejności bez wątpienia o naród żydowski, z którym dzieliła los w godzinie zagłady. Została aresztowana jako Żydówka i szła na śmierć jako córka Izraela. Jednocześnie jednak, jako myślicielka zakorzeniona w niemieckiej kulturze, nie mogła nie widzieć w swoim losie ekspiacji za winy narodu niemieckiego (co pobrzmiewa w jej testamencie z roku 1939), który zdradził swoje humanistyczne dziedzictwo. Jej ofiara może być więc postrzegana jako poniesiona za oba narody: ten, z którego wyrosła, i ten, który ją zamordował, a nad którego upadkiem głęboko bolała.

Historia dopisała więc do jej filozofii tragiczny postscriptum. Edyta Stein, która tak przenikliwie pisała o wspólnocie narodowej, została zamordowana przez reżim, który uczynił z narodu i rasy absolutnego bożka. Jej życie i śmierć są ostatecznym potwierdzeniem jej myśli: naród jest wielką wartością, ale gdy staje się wartością najwyższą, prowadzi do zniszczenia. W jej święto warto przypomnieć tę zapomnianą lekcję – lekcję, której Europa i świat wciąż pilnie potrzebują.

Jarosław Herman
Jarosław HermanRedaktor naczelny portalu. Absolwent elektroniki i telekomunikacji na AGH i student filozofii na UJ. Interesuje się filozofią człowieka, nowymi technologiami oraz życiem Kościoła w kontekście społecznym i etycznym. Prywatnie barista i miłośnik gór.