Geopolityczna nadgorliwość nie prowadzi nas do poznania prawdy

Puzzle; człowiek uklada puzzle w pasujący wzór, schemat

Destabilizacja ładu światowego jest niepodważalnym faktem. Utrata jednoznacznie hegemonicznej pozycji przez Stany zjednoczone, słabnąca rola państw Zachodu oraz kolonialnej Rosji, dołączenie Indii do grona globalnych mocarstw i rosnące znaczenie ambitnych krajów II ligi geopolitycznej szachownicy, powoduje że zachodzą pewne zasadnicze, strukturalne zmiany w stosunkach między państwami od Jokohamy, przez Bejrut, aż po San Francisco. 

 

 

 

Ciekawym i trudnym zadaniem jest interpretacja następujących przemian, często prowadząca do skrajnych i absurdalnych, po głębszej analizie, wniosków co do przyczyn zachowań poszczególnych graczy w globalnej układance. Jako Polacy mamy pewne tendencje do przekładania historycznych kalk na występujące w przestrzeni międzynarodowej procesy, które nieuchronnie prowadzą Nas do konstruowania fatalnych w skutkach refleksji, a także generowania szkodliwych strategicznie poglądów i decyzji na otaczający nas ład światowy. Chciałbym zatrzymać się na chwilę przy najbardziej utartych geopolitycznych poglądach, ukutych w analizach ekspertów oraz dyskusjach pasjonatów, próbując zastanowić czy aby na pewno są one uzasadnione i czy nie popadamy w swego rodzaju przesadną egzaltację procesami zachodzącymi na globie, a przy okazji tracąc z oczu moralny aspekt opisywanych problemów.

Polacy zauważyli świat poza Narnią

Zapewne nie odkryję Ameryki twierdzeniem, że Polacy (w sensie stosunków międzynarodowych) dowiedzieli się o istnieniu innych niż te leżące między Bugiem a Łabą państw – z małym wyjątkiem dotyczącym mocarstwa ze stolicą nad Potomaciem – dokładnie 22-ego lutego 2022 roku. Wojna na Ukrainie była jednym z tych chętnie używanych w świecie analitycznym słów – gamechangerem – w myśleniu ludności nad Wisłą o otaczających Nas krajach. Co prawda powyższe stwierdzenie dotyczy zapewne i tak skromnej części populacji naszej blisko 40 milionowej Rzeczpospolitej; do tego znaczenie polityki międzynarodowej, wraz ze znużeniem wojną toczącą się za naszą wschodnią granicą, ewidentnie osłabło i dzisiaj to sejmowa operetka przykuwa uwagę większości widzów. Niemniej, w tym czasie powstał szereg ciekawych opracowań, z ukrycia naukowych kazamatów wyszło wielu wspaniałych specjalistów i wylansowało się spore grono półprofesjonalnych i profesjonalnych analityków. Warto zwrócić uwagę, że jeszcze przed złowieszczym wystąpieniem Władimira Putina z żądaniami wobec państw NATO i Ukrainy byli ludzie poruszający tematykę geopolityczną, chociaż ich zasięgi na youtubowych kanałach były ograniczone, a o występach w mediach głównego nurtu mogli jedynie pomarzyć. Chciałbym zaznaczyć, że analizując obecne tendencje i tezy, czasem krytycznie, nie chce podważać autorytetu żadnego z nich, jedynie zwrócić uwagę na pewne, moim zdaniem, niebezpieczne konsekwencje zbyt daleko idących uproszczeń w myśleniu o otaczającym Nas świecie.

Tajwańska puszka Pandory

Podstawową tezą, jaką przyjęło się głosić w odniesieniu do przyszłych wydarzeń mających nastąpić na świecie, jest stwierdzenie, że konflikt o Tajwan między Stanami Zjednoczonymi a Chińską Republiką Ludową jest nieunikniony i nastąpi gorąca faza tej „wojny”, w której to Chińczycy dokonają inwazji na wyspę, a USA będzie starało się powstrzymać agresora. Chociaż faktycznie sprawa Tajwanu jest jednym z głównych ognisk zapalnych w stosunkach między oboma supermocarstwami, to jednak kinetyczna rozprawa pomiędzy ChRL, a USA wydaje się być póki co jednak odległa. 

Lubimy powtarzać amerykańską wizję świata, czyli o nowej „osi zła”, której organizatorem i sponsorem jest Pekin, a z nim Moskwa, Teheran oraz… w zależności od aktualnych tendencji można dopisać jakieś państwo czy, tak jak ostatnio, organizacje terrorystyczne.

Przekaż darowiznę Fundacja Instytut Tertio Millennio jest organizacją non-profit. Każdego roku wspieramy rozwój intelektualny setek młodych z całej Polski, w duchu nauczania św. Jana Pawła II. Dzięki Twojemu wsparciu możemy się rozwijać i realizować kolejne projekty, służące młodemu pokoleniu. Dziękujemy za każdą wpłatę i zachęcamy do regularnej pomocy!

Oczywiście Chińczycy próbują pozować na gołąbki pokoju, a ich dyplomatyczna erudycja jest czymś wartym podziwiania. Nie ma się jednak co za bardzo oszukiwać, ChRL są wielkim mocarstwem dążącym do poszerzania swoich stref wpływów, nie unikającym przy tym brutalnych metod – jak chociażby wobec Ujgurów. Mimo wszystko, w sprawie Tajwanu wydaje się, że znacznie bardziej prawdopodobna jest próba miękkiego wciągnięcia wyspy z powrotem pod władanie Pekinu. O tym jak odległa wydaje się być agresja chińczyków z ChRL na Chińskie Tajpej, świadczy między innymi postawa samych Tajwańczyków.

Wolą ludu do ChRL

W najbliższych wyborach prezydenckich dwóch kandydatów, Hou Youyi z Kuomintangu oraz Ke Wenzhe z Taiwan People’s Party, o poglądach „pro-pekińskich” lub przynajmniej życzliwych względem Komunistycznej Republiki Chin, postanowiło połączyć siły i wystartować pod jednym szyldem (zwycięzca plebiscytu zostanie wspólnym kandydatem) i rzucić wyzwanie wobec Williama Laia, polityka wspierającego bardziej niepodległościowy nurt na Tajwanie. Obecnie Lai w sondażach uzyskuje blisko 33%, a jego przeciwnicy po około 22%. Co prawda matematyka sondażowa i dodawanie głosów obu Panów, którzy postanowili połączyć siły, może być myląca, jednak trudno nie zauważyć, że zwycięstwo kandydata mającego zamiar zbliżyć Tajpej z Pekinem wydaje się więcej niż możliwe. Właśnie taka sytuacja, w której to Tajwan dobrowolnie dołączy do „jednych” Chin wydaje się być najbardziej prawdopodobna. Trudno sobie wyobrazić, żeby Waszyngton porwał się na militarny konflikt w obronie demokratycznej mniejszości Tajwańczyków, stając się w swej istocie agresorem działającym w imieniu de facto własnych mocarstwowych interesów.

„Demokracja jest piękna w teorii, ale w praktyce to porażka. Wy w Ameryce przekonacie się o tym pewnego dnia.”

Benito Mussolini – trudno w przypadku ewentualnego,
demokratycznego „tranzytu” Tajwanu do ChRL się z tym nie zgodzić.

Inną kwestią jest to, że Chińczycy, którzy na każdym kroku emanują swoim pokojowym nastawieniem do świata (choć oczywiście jest to pewnego rodzaju gra), w przypadku agresji na Tajwan zrzuciliby wierzchnie okrycie swej dyplomatycznej natury. Okazałoby się, że pod tym płaszczykiem pięknych słów stoi krwiożerczy reżim, który tylko czyha na to, żeby zaatakować Wietnam czy Filipiny. Oczywiście jest możliwe, że Xi wraz z partią komunistyczną grają według reguł San Tzu: „kto pragnie pokoju, a nie stawia żadnych warunków, przygotowuje podstęp.”

Mimo wszystko, bardziej prawdopodobne wydaje się, że ChRL będzie dążyła do powolnego przywłaszczania na drodze pokojowej i demokratycznej spornej wyspy, a ryzyko zbrojnego konfliktu z USA obecnie pozostaje niewielkie. Świadczyć może o tym chociażby próba rozmów pomiędzy Waszyngtonem a Pekinem która co prawda nie stanowi w 100% bezpośredniego odprężenia w relacjach między stronami, ale jak słusznie stwierdził Bartłomiej Radziejewski z Nowej Konfederacji, wydaje się być „próbą zarządzania konfliktem”, tak żeby nie przerodził się on w kinetyczne starcie.

Chiny podżegaczem światowych konfliktów

O osi zła już wspominałem, ale warto się na chwilę zatrzymać przy tym stwierdzeniu, ponieważ teoria istnienia takiego… no właśnie czego? Sojuszu? Nieformalnego związku państw i organizacji przestępców? Trudno właściwie powiedzieć czym jest ta trochę mityczna oś zła, ale wiemy o niej tyle, że na pewno jest tkana przez chińskie pałeczki, a należą do niej takie kraje jak Iran, Rosja, a ostatnio dołączył np. Hamas. Tak czy siak teoria istnienia takie syndykatu zbrodni powoduje dwie niebezpieczne tendencje. Jedna z nich prowadzi nas do absurdalnych wniosków, że właściwie każde wydarzenie na świecie, każda organizacja, czy państwo które zachowuje się w sposób zbrodniczy czy agresywny musi dostawać instrukcje z Pekinu.

Druga, w moim odczuciu, typowo ludzka i moralnościowa, konsekwencja prowadzi do przypisywania cech tylko negatywnych członkom „osi zła”, oraz do odwrotnie, traktowania ich przeciwników z góry jako pozytywnych aktorów konfliktów, mimo że często na ich działania znalazłoby się z tuzin paragrafów w prawie międzynarodowym, zawierających słowa „(…) kto popełnia zbrodnię wojenną (…)”. 

Pekińskie centrum zarządzania kryzysowego

Świetnym przykładem konstrukcji myślowej, w której zakładamy, że to Xi wraz z kolegami z Komunistycznej Partii Chin, pociąga za wszystkie sznurki globalnych, politycznych katastrof wydaje się być sytuacja na Bliskim Wschodzie, a zwłaszcza temat bestialskiego mordu, jakiego dokonał Hamas w Izraelu 7. października tego roku. 

Teoria mówi, że Hamas nie był w stanie dokonać takiej zbrodni, na tak świetnie przygotowany (czy rzeczywiście?) do każdego konfliktu zbrojnego Izrael, dlatego jakieś siły zewnętrznie musiały mu pomóc, ba, wydały mu dyspozycje, a wcześniej go uzbroiły oraz pomogły mu przekazując dane wywiadowcze. Oczywiście pierwszym podejrzanym staje się Iran i faktycznie jeżeli ktoś miałby wydać, może nie tyle zgodę, ale aprobatę wobec tego typu akcji to mógłby to być Teheran, jednakże… nie do końca jest pewne czy w ogóle cały aparat polityczny Hamasu wiedział o akcji Brygad Al-Qassam. Skupmy się jednak na Iranie, jeżeli faktycznie to oni wydali rozkaz o rozpoczęciu akcji, to dlaczego tylko Hamas? Muzułmański Ruch Oporu, czyli właśnie Hamas, uchodzi w półświatku terrorystycznym za pariasa znacznie większych organizacji takich jak chociażby Hezbollah, który jest również wspierany przez Teheran. Skoro Iran zdecydował się „odpalić” Hamas, to dlaczego inne organizacje też nie zaatakowały Izraela? Dlaczego Hezbollah, czy szyickie milicje z Syrii i Iraku, Houthi  z Jemenu i inne irańskie – rzekome – proxy wydawały się wyraźnie zaskoczone tym atakiem, a własne działania ograniczyły tylko do symbolicznego ostrzału przygranicznych punktów czy amerykańskich baz w regionie? Pamiętajmy, że Hezbollah dysponuje nawet 150-oma tysiącami rakiet różnego typu, a wszystkie milicje szyickie dysponują sporym potencjałem militarnym. Gdyby Teheran faktycznie chciał powiedzieć „sprawdzam”, to dlaczego nie użyłby tych wszystkich sił do zdyskredytowania Izraela?

W Financial Times w dniu 17 listopada możemy przeczytać, że: 

„Najwyższy dyplomata Iranu (Hossein Amir Abdollahian – przyp. red.) ujawnił, że Teheran powiedział Stanom Zjednoczonym za pośrednictwem tylnych kanałów, że nie chce dalszego rozprzestrzeniania się wojny między Izraelem a Hamasem, ale ostrzegł także Waszyngton, że konflikt regionalny może być nieunikniony, jeśli izraelskie ataki na Gazę będą kontynuowane. (…) W ciągu ostatnich 40 dni Iran i USA wymieniały wiadomości za pośrednictwem działu ds. interesów USA w ambasadzie Szwajcarii w Teheranie.(…) (Iran – przyp. red.) oświadczył, że nie został poinformowany z wyprzedzeniem o niszczycielskim ataku Hamasu na Izrael 7. października – stanowisko to potwierdzili urzędnicy amerykańscy.”

Jak możemy zauważyć – będący największym beneficjentem tego konfliktu – Iran próbuje ograniczać eskalację, a mówimy jednak o państwie, które w swym dyplomatycznym arsenale sentencji używa względem oponentów stwierdzeń per: pomioty diabła, dzieło szatana czy wreszcie Wielki Szatan (to akurat tradycyjne określenie na USA). 

Skoro wydaje się być wielce prawdopodobne, że nawet Raisi czy Abdollahian nie mieli pojęcia o skali – lub w ogóle – o wystąpieniu ataku palestyńskiej organizacji, to czy zakładanie, że rozkaz o jego organizacji mógł popłynąć z Pekinu? Czy wydaje się być możliwe, żeby nie będący ani formalnym, ani nawet de facto sojusznikiem Teheranu, Pekin mógł wydać rozkaz, zalecenie organizacji tak ryzykownej akcji będącym wyjątkowo asertywnymi w polityce międzynarodowej przywódcom Islamskiej Republiki Iranu? Według wielu bliskowschodnich ekspertów Iran, chociaż ma przemożny wpływ na szyickie milicje czy też na Hezbollah i Hamas, to jednak najczęściej decyzje pozostawia do podejmowania dowództwom tychże organizacji. Zresztą najlepszym dowodem na to, że skala wiedzy o tym zamachu była ograniczona, jest fakt, iż izraelskie służby wywiadowcze, penetrujące przecież zarówno Hamas, Hezbollah jak i Iran, pozostawały uśpione – atak nastąpił z zaskoczenia.

Przemożny wpływ możnych graczy

Opisany powyżej schemat myślowy wydaje się być dość karkołomny gdyby wziąć go na poważnie. Wynika on zdecydowanie ze zbyt wielkiej wiary w siłę sprawczą wywiadów i dyplomacji mocarstw oraz z zupełnego lekceważenia lokalnych konfliktów i ambicji politycznych mniejszych państw. Powszechne są sugestie, że Rosja jest w stanie wpływać na setki krajów na świecie, od Indii, przez Serbię, Polskę, Izrael czy nawet na wybory w USA. Te wszechogarniające świat macki Moskwy mają jednak problem żeby usadzić do pionutakie „potęgi światowe” jak Armenia czy Kazachstan, które na każdym kroku dają do zrozumienia, że mają, mówiąc kolokwialnie, rosyjski mir w nosie. Ta niesławna rosyjska potęga i wpływowe służby miały problem z rozpoznaniem potencjału militarnego państwa, które nie dość że było jeszcze niedawno częścią składową ich imperium to jeszcze zamieszkiwane było w znacznej mierze przez samych Rosjan, a do tego charakteryzowała je powszechna korupcja i polityczny rozkład. Znajdą się jednak ludzie, którzy będą twierdzić, że to Rosjanie szkolili Hamas (pewnie na rozkaz Pekinu), a dowodem na to mają być używane paralotnie i drony FPV, a także to, że dżihadyści nauczyli się stosować taktykę łudząco przypominającą tę wdrażaną przez Siły Zbrojne Federacji Rosyjskiej w Donbasie. Problem w tym, że paralotni używano już lata temu, a tzw. „dronowanie” przeciwnika to sposób jego anihilacji znany już co najmniej od wojny domowej w Syrii. O tym, że taktykę grup „Storm Z” działających w rejonie Awidjiwki czy Bachmutu opisywali choćby polscy analitycy na platformie X od początku wojny i są to źródła powszechnie dostępne, może nawet nie warto wspominać.

Nie oznacza to, że powinniśmy lekceważyć wywiad rosyjski czy też, że nie istnieją farmy płatnych rosyjskich trolli. Oznacza, że nie należy dopatrywać się w każdym wydarzeniu na świecie wpływu Moskwy, tylko dlatego, że akurat są one dla niej korzystne; taka postawa prowadzić może do nadmiernej paranoi i szpiegofobii. 

Wpływ mocarstw na znacznie od nich słabsze państwa na pewno występuje, jednak jeżeli spojrzymy np. na stosunki Waszyngtonu z Tel-Awiwem, to nasuwa się raczej konstatacja, że to „pies merda ogonem”, a nie na odwrót. To, w jakim stopniu Benjamin Netanjahu wykorzystuje poparcie USA dla jego działań względem Palestyńczyków, a co za tym idzie, administracja Bidena żyruje każde posunięcie – nawet najbardziej absurdalne – IDF-u w Strefie Gazy, wywołuje konsternacje na całym świecie. Jeżeli supermocarstwo atomowe i największa potęga militarna na globie nie jest w stanie kontrolować zapędów polityków tak naprawdę niewielkiego państwa i ich własnego sojusznika, jakim jest Izrael, każe postawić tezę że wpływ dużych państw na mniejszych graczy jest ściśle skorelowany ze zbieżnością ich celów z danym podmiotem oraz od asertywności politycznej tychże słabszych krajów. Wydaje się być rzeczą zupełnie surrealistyczną, że, przykładowo, przewodniczący Xi Jinping dzwoni do prezydenta Iranu, Ra’isiego, człowieka zarządzającego zupełnie niezależnym, silnym państwem o powierzchni bliskiej połowy Unii Europejskiej, które dysponuje własnym potężnym potencjałem militarnym i gospodarczym, ba, państwa które nie jest jego sojusznikiem de facto i de iure, dzwoni do Teheranu i konsultuje z nim, czy jedna z jego proxy organizacji (i to dość niezależna przyznajmy) mogłaby „odpalić” jakiś akt mordu na Izraelczykach, ponieważ rzeczą pożądane byłoby podpalenie Bliskiego Wschodu realizujące bliżej nieokreślone cele Pekinu względem Waszyngtonu. Jestem sceptyczny wobec takiej koncepcji.

Moralność Kalego  

Powracając na chwilę do wspomnianej idei „osi zła”, w której Pekin, Moskwa, Teheran etc. grają tę samą uwerturę do globalnej anihilacji, jaką chcą zapewnić nam, ludziom dobrym, miłującym pokój i liberalny styl życia, warto zauważyć że takie szufladkowanie prowadzi wprost w pułapkę „moralności Kalego”. Uznawanie jakiegoś zbioru państw za z góry złe musi logicznie prowadzić do wyodrębnienia z góry państw dobrych. Co za tym idzie – do zerojedynkowej oceny konfliktów, decyzji politycznych i zachowań danych społeczności. 

W powszechnej opinii w Polsce uważa się, zresztą słusznie, że Rosja to kraj żyrujący zło i, mówiąc językiem ulicy, „dziadostwo”, wszędzie tam gdzie postawi swego buta owiniętego onucą. W sytuacji Kalego, skoro Moskwa jest tylko akolitą Pekinu, który niepodważalnie dominuje w tymmałżeństwie z rozsądku, to Kali powinien uważać Chiny za już zupełnie totalne zło, spuściznę Lucyfera i Saurona, za słownikową definicję piekła i antychrysta. Idąc dalej, każdy kogo napada ta rzekoma moskiewsko-pekińska szajka, staje się automatycznie naszym sojusznikiem, poszkodowanym któremu trzeba pomóc odciąć nienawistne macki totalitaryzmu. 

Niestety w ten sposób nie działa świat rzeczywisty; to (niestety) nie Śródziemie gdzie siły światła ścierają się z siłami ciemności. Moralnością Kalego nazywam fakt, że tak szczerze oddani słusznej ukraińskiej sprawie walki z moskiewskim najeźdźcom, analitycy lub też często naukowcy, nie potrafią lub nie chcą przyznać, że w Gazie popełniane są zbrodnie wojenne przez sojusznika naszego sojusznika (ale czy sojusznika Polski i Ukrainy?).

Niektórzy jakby zapomnieli o tym, że Netanjahu będący zawsze w bardzo dobrych relacjach z Putinem, odmówił wszelkiej pomocy militarnej Ukrainie, a po 7 października nie pozwolił na wizytę prezydenta Zełenskiego w Tel-Awiwie (swoją drogą chcącego chyba w ogniu Lewantu przypomnieć światu o wojnie w swoim kraju).

Z drugiej strony czy to oznacza, że Izrael, który tak bezpardonowo i bez skrupułów rozwiązuje kwestię palestyńską, jest w jakiejś alternatywnej „osi zła”? Zdecydowanie nie; w tej sytuacji w jakiś sposób musiałby udowodnić, że potrafi sobie poradzić z nie-największą organizacją terrorystyczną dybiąca na jego istnienie.

Stosunki bliskowschodnie charakteryzuje wyjątkowa brutalność i tylko pokaz siły może dać skuteczny odpór gromadzącym się nad Ziemią Świętą czarnym chmurom. Sytuacja nie jest zerojedynkowa, obie strony konfliktu, czyli Palestyńczycy oraz obywatele Izraela mają swoje racje i zasadniczo są one ofiarami dżihadystycznego terroryzmu. Jednak bezrefleksyjne popieranie rządu Izraela, który stosuje dywanowe naloty i przypadkowe ostrzały rakietowe w domy mieszkalne, niszczy szpitale, odcina prąd i wodę ludności cywilnej, prowadzi do – często niezamierzonej – hipokryzji. Większość bliskowschodnich ekspertów wprost mówi, że takie działanie Hamasu nie zlikwiduje, ponieważ jego politycy i fundusze są zgromadzone w Katarze czy Libanie, a mordowanie ludności cywilnej tylko „wyprodukuje” kolejnych terrorystów.

To jak to jest z tym Pekinem?

Dość powiedzieć, że powracający jak bumerang w tym tekście wątek chińskich wpływów na światowe konflikty wydaje się być wyjątkowo mizerny jeżeli idzie o wojnę na Bliskim Wschodzie. Pekin nie wyraża stanowczych opinii (jak zawsze) ujmując się raczej (jak zawsze) za cywilnymi ofiarami i apelujący (znowu jak zawsze) o pokój między stronami. Dynamika wydarzeń bliskowschodnich jest taka, że nie jest pewne, czy ChRL na tej wojnie skorzysta. Z jednej strony słabnie potęga Stanów Zjednoczonych. Z drugiej strony, jeśli konflikt rozleje się po całym regionie tkane przez Państwo Środka, z taką misterną precyzyjnością, powiązania gospodarczo-dyplomatyczne z ostatnich lat mogą pójść w niepamięć, a pełna destabilizacja regionu jest zagrożeniem dla wszystkich. W najgorszym wypadku pogłębiających się antagonizmów i wojen, Chiny mogą nie mieć wyjścia i musieć, schodząc z płotu, stanąć jak na mocarstwo z ambicjami przystało w roli jednego ze stabilizatorów regionu. Czy jednak nie odwróci to ich postrzegania we świecie, a zwłaszcza na Globalnym Południu jako gołąbka pokoju? Czy nie doprowadzi to do przedwczesnej, a może w ogóle niepostulowanej przez Pekin, zbrojnej konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi? 

Peunta

Chcąc pokazać niejednoznaczność sytuacji światowej, chciałbym też zaznaczyć, że my jako chrześcijanie i ludzie wywodzący się z kultury europejskiej, w oczywisty sposób będziemy dążyć ku bliższym nam ideałom wynikającym wprost z nauki Jezusa Chrystusa. Pojęcie dobra i zła pomaga nam prościej interpretować zjawiska nas otaczające, jednak nie może być argumentem do upraszczania percepcji i szufladkowania obcych nam kultur oraz ludzi. Badanie skomplikowanych procesów społeczno-politycznych jest procesem trudnym i wymaga naukowego zacięcia, dzięki któremu będziemy mogli przybliżyć się do prawdy, bo jak mówi Pismo

Jeżeli będziecie trwać w nauce mojej, będziecie prawdziwie
moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli

(J 8, 31-32)

Marcin Lupa
Marcin LupaAbsolwent Wydziału Prawa i Administracji UWr poświęcający swój czas wolny na rekonstrukcję historyczną przedwojennego Wojska Polskiego oraz studiowanie historii XX wieku. Z zamiłowania biegacz i miłośnik górskich wędrówek, interesujący się geopolityką, astronomią, muzyką, książkami (od biografistyki i literatury faktu po klasyki fantastyki) i filmami wojennymi.