Moim rozkazem jest wojna! Co poszło nie tak w “Na zachodzie bez zmian” E. Bergera

  • Nowe, awangardowe i na miarę naszych możliwości – chociaż niekoniecznie na miarę naszych potrzeb. Rok temu zadebiutowała najnowsza adaptacja słynnej powieści Ericha Remarque. „Na zachodzie bez zmian” Edwarda Bergera  będę zestawiać z genialnym dziełem Delberta Manna z 1979.
  • Odgrzewany kotlecik jakim nas uraczył Netflix, postanowił wyciąć co ciekawsze wątki, sceny i dialogi ze starszej (nie wspominając o książkowym oryginale) wersji, tym samym obdzierając fabułę z elementarnej logiki, a postacie tak wykoślawić, że parę miesięcy po obejrzeniu produkcji nie mogłem sobie przypomnieć niczyjej twarzy.
  • Może wąsaty generał-demon utkwił mi w pamięci, jako wyjątkowo nieudolna próba zdyskredytowania konserwatywnych wartości i narzucenia odpowiedniej oprawy ideologicznej do filmu.

 

 

 

Wytnijmy początek historii…

Pierwsze trzydzieści minut poprzedniej wersji ekranizacji powieści Ericha Remarque, skupiało się na zapoznaniu nas z postaciami, w celu zrozumienia ich wzajemnych bardzo bliskich relacji. Mamy przecież do czynienia z kolegami z jednej klasy, ze szkoły w małym niemieckim miasteczku, którzy znają się od dziecka, a następnie razem zaciągają się do kajzerowskiej armii chcąc walczyć ramię w ramię za Ojczyznę. W trakcie tego wprowadzenia oglądamy sceny ze szkolenia młodych żołnierzy, ich konflikt z klasycznym kapralem-trepem Himmelstosem, który zresztą również trafi na front w późniejszym czasie. Czołganie się w błocie, drakońskie kary ze strony starej pruskiej kadry, a na koniec epicka scena wymarszu batalionu na front. Majstersztyk, który w następnych latach na myśl przywodzić będzie “Full Metal Jacket” S. Kubricka z 1987.

Co z tego proponuje widzowi film Bergera? A no nic. Cały ten opisany powyżej proces został wdzięcznie usunięty, przez co film już po kilkunastu minutach popada w absurdalną pułapkę. Żołnierze odbierają mundury i jak możemy się domyślać, choćby po tym, że nie potrafią się posługiwać maskami przeciwgazowymi, od razu trafiają na front bez żadnego szkolenia. Czy naprawdę trzeba komuś tłumaczyć, że wysłanie rekrutów bez wielomiesięcznego szkolenia byłoby samobójstwem i lekkomyślnością, a połowa z nich wysadziłaby granatem kolegów z plutonu drugiego dnia po przybyciu? Obraz Netflixa raczy nas takimi absurdami, tworząc jakąś abstrakcję wojny.

Cały ten odchudzony początek jest gwoździem do trumny dla całej produkcji. Relacji między bohaterami, które tak świetnie zrozumieliśmy dzięki filmowi z 1979, nie da się już zbudować na nowo w warunkach frontu przedstawionego w adaptacji z 2022. W filmie Manna żołnierze byli sobie niesamowicie bliscy, znaliśmy ich motywacje oraz rodzinne uwarunkowania. Tutaj mamy do czynienia niemalże z pracownikami korporacji, z których “każdy sobie rzepkę skrobie”. Dialogi są sztywne, nie czuć braterstwa broni. Może Paul i Katczinsky, pokazują jakąś zażyłość między sobą, ale to relacja co najwyżej koleżeńska. Film skupia się na tym na czym obecnie zachodnia kinematografia uwielbia się fiksować, na pokazywaniu losu pojedynczego człowieka, jego smutku, przerażenia czy cech indywidualnych bez kontekstu grupy w której funkcjonuje. Generuje to poczucie swoistego egocentryzmu głównego bohatera oraz oderwania od naturalnych relacji społecznych, jakie w sytuacji wspólnej niedoli pojawiają się między ludźmi. Coraz trudniejsze i rzadsze staje się umiejętne przekazywanie życia w grupie.

Obrazy wojny

Skoro scenariusz, gra aktorska i fabuła nie należy – mówiąc delikatnie – do najlepszych, to jak prezentuje się warsztat reżyserski? Na pewno jest to największy plus tego filmu. Zdjęcia robione w okopach są na wysokim poziomie; widać brud, kurz i błoto, czyli wszystko z czym mieli do czynienia żołnierze na froncie zachodnim w latach Wielkiej Wojny. Pod kątem rekonstrukcji historycznej umundurowania oraz wyposażenia również nie należy mieć większych zastrzeżeń.

Sceny batalistyczne pozostawiają najwięcej do życzenia. Swoją drogą uważam, że – nie wiem czy jestem w tej opinii odosobniony – kręcenie scen batalistycznych w filmach wojennych powinno być… mocno ograniczone! Bardzo trudno jest nakręcić taką scenę by wyglądała zarówno efektownie, jak i realistycznie. Reżyserzy mają najczęściej pewne ograniczenia budżetowe, przez co robią sceny mocno okrojone, co bardziej przypomina widok z imprez rekonstrukcji historycznej niż prawdziwej bitwy. Czasem jednak budżet jest zasobny i można sobie pozwolić na kreatywność.

Przekaż darowiznę Fundacja Instytut Tertio Millennio jest organizacją non-profit. Każdego roku wspieramy rozwój intelektualny setek młodych z całej Polski, w duchu nauczania św. Jana Pawła II. Dzięki Twojemu wsparciu możemy się rozwijać i realizować kolejne projekty, służące młodemu pokoleniu. Dziękujemy za każdą wpłatę i zachęcamy do regularnej pomocy!

Problem w tym, że najczęściej kończy się to na przedstawianiu wojny w stylu “Resident Evil” albo “Niezniszczalnych”. Latają ręce i nogi, krew leje się wiadrami. Z tragicznej ale nieraz ważnej sprawy robi nam się groteskowy, zahaczający o wulgaryzm, cyrk nawet nieźle udający, że im więcej brutalności, tym prawdziwszym wyda się obraz. Na zachodzie bez zmian jest przedstawicielem raczej tej drugiej grupy filmów.

Pruski konserwatywny ciemnogród

Czarę goryczy netflixowej produkcji przelewa mocna nadbudowa ideologiczna, która powoduje, że odbieram ten film lekko karykaturalnie. Co prawda film Edwarda Bergera nie jest aż tak nachalny w kształtowaniu prawdziwie zachodniego Europejczyka, jak niektóre “epickie” gnioty, serwowane nam przez streamingowego giganta, ale jednak w warstwie wojny światopoglądowej nie odstaje od ogółu. Świetnie to widać, gdy spojrzymy na to jak drastycznie zmieniono postać nauczyciela, który w wersji z 1979 roku, gdy przemawiał do Paula i jego kolegów w klasie brzmiał bardzo autentycznie i patriotycznie. Widać było, że szczerze wierzył on w swoją Ojczyznę i że namawiając chłopaków na zaciągnięcie się do kajzerowskiej armii tak naprawdę pomaga im odnaleźć właściwą drogę życiową. A co z nauczycielem w wersji „znetflixowanej”? Oczywiście przemawia, a w zasadzie krzyczy w diabolicznym uniesieniu, ewidentnie mając w przyszłości zostać wysokim rangą partyjniakiem z NSDAP:

Współczesna wojna jest jak partia szachów, nie liczy się jednostka, ale całość!

Kolejną karykaturalną postacią, której obecność w tym filmie można zrozumieć tylko jako próbę wytłumaczenia mniej rozgarniętemu widzowi, że wojnę zawsze wywołują konserwatyści, którzy przekształcają się później w nazistów, jest Generał Friedrichs. Mamy do czynienia z człowiekiem nie liczącym się z ludzkim życiem, który sam siedząc w jakimś alzackim pałacu i popijając chianti, wysyła biednych młodych ludzi na rzeź. Oczywiście postać jest fikcyjna, ale to jej nie przeszkadza być ludzkim wcieleniem Lucyfera – i do tego wyjątkowego idioty.

Moim rozkazem jest wojna. Póki się nie zmieni będę walczył do upadłego

Zaiste wypowiedź na poziomie 12-latka strzelającego do aliantów w grze komputerowej, ale chyba jednak nie przystoi do generała bądź co bądź jednej z ówcześnie najbardziej spolitechnizowanych armii na świecie. Żeby widzowie też za długo nie musieli się zastanawiać nad źródłem pochodzenia tej Bestii, to sama ujawnia swoją naturę:

Socjaldemokraci będą końcem ludzkości!

Powiada nam wąsaty i otyły szaleniec w pruskim mundurze. Teraz już wiemy, że tylko demoniczny konserwatyzm mógł wydać na świat takie podłe dziecko – zupełnie jakby reżyser chciał nie pamiętać, że rozkaz walki pomimo zawieszenie broni faktycznie osławił jednego z generałów obrazowanej wojny. Chodzi jednak o amerykańskiego – warto dodać, uznawanego za wybitnego – generała Johna Pershinga.

Nie o takie kino wojenne chodzi.

Niestety, pomimo sięgnięcia po wartościowe źródło zobrazowane już w XX wieku dwukrotnie przez Amerykanów, film Edwarda Bergera jest kiepskim produktem. Oczywiście może przyciągać mniej zorientowanego w kinie wojennym i samym jego przedmiocie widza, który liczy po prostu na latające wnętrzności po całym ekranie 60-cio calowego telewizorze, ale na zorientowanego widza, a już zwłaszcza takiego który z niejednego wojennego pieca (tzn. filmu) chleb jadł, bym nie liczył. Ponadto oprócz średniej jakości obrazu, otrzymujemy mocny ideologiczny zastrzyk.

 

Marcin Lupa
Marcin LupaAbsolwent Wydziału Prawa i Administracji UWr poświęcający swój czas wolny na rekonstrukcję historyczną przedwojennego Wojska Polskiego oraz studiowanie historii XX wieku. Z zamiłowania biegacz i miłośnik górskich wędrówek, interesujący się geopolityką, astronomią, muzyką, książkami (od biografistyki i literatury faktu po klasyki fantastyki) i filmami wojennymi.