Miecz Damoklesa nad Warszawą. Pułapka polskiego zmęczenia wojną

Zburzony budynek. Ukraina. Budynek trafiony rakietą.

Ukraińska ofensywa, która miała za zadanie zmienić strategiczne położenie Kijowa i doprowadzić do uzyskania lepszej pozycji negocjacyjnej, przy docelowo wypracowywanym rozwiązaniu politycznym, zakończyła się ostatecznie klęską. Kroplówkowe wsparcie zachodu nie wystarczyło, aby zbudować odpowiednie zdolności Armii Ukraińskiej, które mogłyby pomóc w pokonaniu silnie zdeterminowanego przeciwnika. Po serii kompromitujących porażek taktyczno-operacyjnych w roku 2022, Rosjanie zainicjowali zmiany w sposobie zarządzania zarówno w obszarze stricte frontowym, jak i w gospodarce wojennej.

Chaos determinujący klęskę

Ukraina znajduje się obecnie w sytuacji rozpaczliwej potrzeby wsparcia zachodu, ale pojawiają się kolejne zasadnicze przeszkody w jego sprawnym pozyskiwaniu. Problemy z realizacją budżetu w Stanach Zjednoczonych, czy też konflikt bliskowschodni, który spowodował transfer zainteresowania Waszyngtonu z Ukrainy na Lewant. Jeśli dodamy jeszcze do tego bardzo wolno odradzające się możliwości produkcyjne państw europejskich, zwłaszcza tak niezbędnej dla SZU (Siły Zbrojne Ukrainy – przyp.red.) amunicji artyleryjskiej, to unaoczni nam się dramatyczny obraz sytuacji strategicznej ukraińskiego państwa. Tymczasem w kraju nad Wisłą największy konflikt zbrojny w Europie od czasów II Wojny Światowej ewidentnie spadł z czołówek medialnych doniesień. Polacy skupiają się na powyborczych igrzyskach, błogo zadowoleni z teatru jaki serwują im politycy, zapominając w jakim historycznym momencie znalazła się ich Ojczyzna i że od decyzji jakie podejmiemy teraz może zależeć przyszłość naszego państwa, a w najgorszym wypadku również jego niepodległość.
Porażka ukraińskiej ofensywy na Zaporożu, oprócz samego faktu utraty sporych ilości sprzętu wojskowego i dotkliwych strat kadrowych, spowodowała szereg konsekwencji o groźnym strategicznym znaczeniu. Pojawiające się relacje żołnierzy biorących udział w walkach mówią wiele o stanie SZU, który jest daleki od ideału. Mykoła Melnyk, oficer Ukraińskich Sił Zbrojnych opisywał jak wyglądało przygotowanie jego słynnej już 47. Brygady Zmechanizowanej oraz jakie lekceważące podejście do Rosjan dominowało w myśleniu ukraińskich sztabowców:

Cały plan naszej wielkiej kontrofensywy opierał się na prostej rzeczy – Rosjanie widzą Bradleye, Leopardy i uciekają. Nie zrobili tego, byli na nas dobrze przygotowani.

Przekonanie o tym, że rosyjskie oddziały rozsypią się na sam widok zachodniej techniki wojskowej i w konsekwencji uderzenie dokładnie w tym miejscu, gdzie SZ FR (Siły Zbrojne Federacji Rosyjskiej – przyp.red.) się tego spodziewały połączone z dużymi problemami z koordynacją natarcia po stronie ukraińskiej doprowadziły finalnie do ugrzęźnięcia ofensywy i wielotygodniowych walk w rejonie wsi Robotyne i Werbowe.

Naszym celem pierwszego dnia była Robotyne i wiecie, jak poszło. Wróg znał nasze trasy natarcia, cała jego artyleria była na nas wycelowana. To był chaos.

Ten wspominany przez Melnyka chaos w organizacji działań zaczepnych doprowadził do tego, że po kilku tygodniach walk Ukraińcy musieli zmienić taktykę i zaczęli nacierać kompaniami szturmowymi na pozycje umocnione przeciwnika, wdając się w uporczywą walkę o każdy okop. Przyniosło to ograniczenie strat ludzkich, jednak nie mogło dać efektu przełamania linii obronnych Rosjan, który zakładano na początku ofensywy. Innym kłopotem dla Ukraińców były ograniczone środki ogniowe jakimi dysponowali w rejonie natarcia.

Zdarzały się przypadki, gdy prosiliśmy o wsparcie artyleryjskie w celu stłumienia pozycji wroga, ale otrzymywaliśmy odmowę ze względu na drogie pociski M109 Paladin. Ludzie umierali z tego powodu

Obraz jaki przedstawił oficer armii ukraińskiej nie pozostawia złudzeń. Mimo, że żołnierze SZU walczyli ofiarnie i dzielnie, nie byli w stanie pokonać Rosjan, którzy do obrony przygotowali się na najwyższym poziomie. Zorganizowali trzy linie obrony, dokonali dokładnego rozpoznania przeciwnika, a powstrzymywanie natarcia zaczęli już w pasie przesłaniania obrony. Jeżeli do tego wszystkiego dodamy dominację Rosjan w działaniach lotniczych i praktycznie brak obecności obrony przeciwlotniczej w rejonie frontu po stronie ukraińskiej, otrzymamy kompletny obraz przyczyn klęski Ukraińców w ofensywie na Zaporożu.

Przekaż darowiznę Fundacja Instytut Tertio Millennio jest organizacją non-profit. Każdego roku wspieramy rozwój intelektualny setek młodych z całej Polski, w duchu nauczania św. Jana Pawła II. Dzięki Twojemu wsparciu możemy się rozwijać i realizować kolejne projekty, służące młodemu pokoleniu. Dziękujemy za każdą wpłatę i zachęcamy do regularnej pomocy!
Kijów w strategicznym potrzasku

Oprócz porażki w działaniach ofensywnych, Ukraina znajduje się też w poważnych tarapatach gospodarczo-finansowych. Kijów obecnie rozpaczliwie potrzebuje wsparcia zarówno stricte militarnego, zwłaszcza w postaci rakiet do systemów obrony przeciwlotniczej (tym bardziej że Rosjanie prawdopodobnie ponownie spróbują obezwładnić ukraiński sektor energetyczny przed zimą), a także amunicji artyleryjskiej, która jest zużywana w potwornych ilościach na froncie. Ponadto ukraińskie państwo, aby utrzymać rentowność i zapewniać wypłatę świadczeń takich jak pensje sektora administracyjnego, emerytury czy renty, potrzebuje ciągłego dopływu pieniędzy od zachodnich sojuszników.

Problemy Ukrainy z korupcją, a także zbliżająca się kampania prezydencka w Stanach Zjednoczonych, spowodowały że co raz trudniej jest pozyskiwać pieniądze w Waszyngtonie. Pewnym jest, że do co najmniej połowy grudnia, amerykańska administracja nie będzie mogła udzielić wsparcia finansowego dla Kijowa. Być może zastępczym rozwiązaniem w tym wypadku mogłoby być wykorzystanie zamrożonych aktywów pieniężnych Federacji Rosyjskiej. Szacuje się, że w zachodnich instytucjach bankowych znajduje się blisko 300 mld dolarów, które należą do moskiewskiego reżimu. Wykorzystanie tych funduszy mogłoby pomóc Ukrainie przetrwać okres, w którym nie może ona liczyć na bezpośrednie wsparcie z budżetu Stanów Zjednoczonych, a jak argumentuje Michael McFaul, dyrektor Instytutu Studiów Międzynarodowych Freemana, w wywiadzie dla Washington Post, takie rozwiązanie mogłoby być akceptowalne dla obu partii zasiadających w Kongresie:

Republikanie w Kongresie są coraz bardziej sceptyczni wobec dalszej pomocy USA dla Ukrainy. Jednak częściowe rozwiązanie problemu jest już w zasięgu ręki: nadszedł czas, aby Zachód rozważył wykorzystanie skonfiskowanych rosyjskich aktywów do pokrycia rachunków za pomoc dla Kijowa, oszczędzając podatnikom i rządom płacenia pełnych kosztów wojny.

Warto jednak zwrócić uwagę, że już sam fakt rozważania tego typu aneksji środków rosyjskich i przekazania ich Ukrainie trąci desperacją urzędników w USA, a sytuacja wygląda na poważną.
Wojna na Bliskim Wschodzie to kolejny problem jaki może zaszkodzić sprawie ukraińskiej w najbliższych tygodniach i miesiącach. W percepcji republikanów, którzy posiadają większość w Izbie Reprezentantów, pomoc dla Izraela toczącego wojnę z Hamasem (chociaż bardziej prawdziwe byłoby stwierdzić „wojnę z Palestyńczykami”) jest istotniejsza niż pomoc dla Ukraińców. Jak podaje portal Axios:

Pentagon planuje wysłać do Izraela dziesiątki tysięcy pocisków artyleryjskich kal. 155 mm, które kilka miesięcy temu były przeznaczone dla Ukrainy z zapasów awaryjnych USA

Warto przy tym zauważyć, że rozwój sytuacji w Lewancie oraz możliwa eskalacja prowadząca do rozlania się wojny na cały region może spowodować, że wzrok Waszyngtonu, a co za tym idzie pomoc wojskowa i finansowa, skieruje się do Tel-Awiwu zamiast do Kijowa. Będzie to fatalna w skutkach sytuacja zarówno dla Ukrainy; również jednak i dla Polski. Inną konsekwencją dla Warszawy wynikającą z konfliktu bliskowschodniego może być także zwiększenie presji migracyjnej od strony Białorusi oraz napływ nielegalnych imigrantów z innych stron Europy.

Wracając jednak jeszcze na chwilę do tak ważnej z punktu widzenia Polski sytuacji Ukraińców w wojnie z Rosją – warto zwrócić uwagę, że Moskwa obecnie szykuje się na długotrwałą wojnę na wyniszczenie. We wrześniu na portalu New York Times, ukazał się niepozostawiający złudzeń w tej kwestii artykuł, w którym eksperci amerykańscy i europejscy opisali obecny stan rosyjskiej gospodarki i produkcji wojennej:

Dziś rosyjscy urzędnicy przebudowali swoją gospodarkę, koncentrując się na produkcji obronnej. Dzięki dochodom z wysokich cen energii rosyjskie służby bezpieczeństwa i ministerstwo obrony mogły przemycać mikroelektronikę i inne zachodnie materiały potrzebne do produkcji rakiet manewrujących i innej precyzyjnej broni naprowadzanej. W rezultacie produkcja wojskowa nie tylko odrodziła się, ale wręcz wzrosła.

W tym samym artykule możemy też przeczytać jak konkretnie zmieniają się uwarunkowania rosyjskiej produkcji wojennej oraz jak bardzo Moskwa odskoczyła zachodowi pod tym względem:

Produkcja czołgów w Rosji obecnie kształtuje się na poziomie 200 sztuk rocznie (przed wojną około 100 sztuk)
Produkcja amunicji artyleryjskiej w Rosji może już osiągać około 2 mln sztuk rocznie, co według wyliczeń Kusti Salma z dobrze poinformowanego estońskiego MONu, jest wielkością siedmiokrotnie wyższą niż produkcja zachodnia
Koszt produkcji amunicji w Rosji jest znacznie mniejszy niż na zachodzie, np. koszt wyprodukowania 155-mm pocisku artyleryjskiego na zachodzie to min. 5000 dolarów, gdy w Rosji koszt pocisku 152–mm to zaledwie 600 dolarów.
Obecny stan produkcji rosyjskich rakiet przewyższa ten sprzed wojny.

Tymczasem kraje zachodu nie są w stanie rozkręcić produkcji materiałów wojennych na tyle, żeby móc zaspokoić zapotrzebowanie ukraińskiej armii na chociażby amunicję artyleryjską. O tworzeniu własnych zapasów nie ma co na ten moment nawet wspominać i zmiana tego stanu rzeczy zajmie jeszcze co najmniej kilka lat. Tego czasu Ukraina jednak nie ma.

Polacy zapomnieli o wojnie

Jak już wspominałem na początku tekstu, mieszkańcy pewnego pięknego kraju w środkowej Europie odwrócili wzrok od działań wojennych na Ukrainie. Pożywką dla krajowych mediów są coraz to bardziej groteskowe sceny odbywające się na mównicach sejmowych i nakręcanie niebezpiecznej spirali konfliktu plemiennego pomiędzy polskimi Huti i Tutsi. Według Google Trends, wyszukiwanie hasła „Wojna na Ukrainie” w polskim Internecie cieszy się najmniejszym zainteresowaniem od czasu rozpoczęcia rosyjskiej inwazji na Ukrainę z 22.02.2022. W zeszłym miesiącu agencja sondażowa IRBIS przebadała respondentów pod kątem utrzymania przepisów o pomocy dla uchodźców z Ukrainy, które gwarantują między innymi bonusy związane z prawem pobytu, pracy, dostępu do służby zdrowia, edukacji czy świadczeń socjalnych. Wynik, chociaż jeszcze nie wskazuje na to, że Polska powinna przestać pomagać Ukraińcom, to jednak oddaje trend wyrównywania się opinii w tym względzie. Około 49% respondentów udzieliła odpowiedzi „tak” lub „raczej tak” na zadane pytanie, ale też blisko 39% ankietowanych było na „nie” lub „raczej nie” w badaniu. Jeżeli przypomnimy sobie sondaże zeszłoroczne, gdzie znakomita większość Polaków opowiadała się za pomocą dla przyjeżdżających do nas ukraińskich uciekinierów, to możemy stwierdzić, że coś w społeczeństwie się zmieniło.
Spadek zainteresowania zarówno wojną na Ukrainie jak i pomocą dla uchodźców zza Buga to jeden problem. Wyjątkowo konfundujący jest fakt, że Polacy zaczynają uważać obecny stan zagrożenia ze strony rosyjskiej względem Polski za minimalny lub wręcz zerowy. Opinia publiczna była karmiona przez media, od początku konfliktu, bezpodstawnym optymizmem względem ukraińskiego zwycięstwa w konflikcie z Rosją. Doprowadziło to do powstania szeregu niebezpiecznych przekonań, które ugruntowały się w świadomości przeciętnego Polaka, a ich efektem może być zmniejszony nacisk społeczny na rządzących w celu zmian strukturalnych państwa, takich zmian które są konieczne do przeciwstawienia się rosyjskiemu zagrożeniu w najbliższych latach.

Oto kilka z nich:

1. „Rosja doznając takich strat jak na Ukrainie, będzie odbudowywała swój potencjał ofensywny co najmniej 10 lat.

Rosjanie będą mieli możliwość dokonania zmian w sferze architektury bezpieczeństwa w Europie Środkowej tak długo jak będzie miała (jak obecnie) znaczną przewagę sprzętową i kadrową nad potencjalnymi rywalami. Właściwie dlaczego Rosjanie mieliby czekać ponad 10 lat aż kraje Europy Środkowej dokończą wszystkie programy inwestycyjne w rozwój własnych sił zbrojnych i będą w stanie kolektywnie przeciwstawić się SZ FR? Warto zwrócić uwagę na to, że prowadząc obecną wojnę na Ukrainie, Rosjanie uzyskują bezcenne informacje na temat własnych sił zbrojnych, są w stanie dokonać zmian strukturalnych, aby zoptymalizować skuteczność ich działań w przyszłości, a co jest rzeczą zupełnie kluczową, zdobywają niezbędne doświadczenie zarówno na szczeblu operacyjnym jak i taktycznym. Najlepszym dowodem na to, że nie mamy 10 lat niech będzie raport centrum analitycznego Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej (DGAP), które tak podsumowało rosyjskie możliwości do ofensywy na któryś z krajów NATO w najbliższych latach:

Okno do ewentualnego rosyjskiego ataku otworzy się, gdy tylko Rosja odniesie wrażenie, że atak na przykład w krajach bałtyckich może zakończyć się sukcesem. Czas, jaki zajmie Rosji odbudowa swojej armii, powinien determinować tempo wzmocnienia militarnego NATO. Sojusz musi być w stanie odeprzeć atak Rosji najpóźniej za dziesięć lat, a najlepiej za sześć lat

2. „Rosja nie uderzy na kraj będący w Unii Europejskiej

Jest to chyba najbardziej absurdalny argument i przykład myślenia życzeniowego wśród polskiego społeczeństwa odnośnie możliwego konfliktu z Rosją. UE nie posiada własnej armii, nie ma żadnych sił których mogłaby użyć do ewentualnej obrony któregokolwiek z krajów członkowskich. Najlepszym przykładem tego w jaki sposób Unia Europejska jest indolentna w kwestiach bezpieczeństwa jest kwestia ochrony granic wspólnoty przed napływem nielegalnych imigrantów. Podczas poprzedniego wielkiego kryzysu związanego z nielegalną migracją w 2015 roku, wbrew opiniom takich państw jak Polska czy Węgry, ówczesna kanclerz Niemiec zdecydowała o przyjęciu napływowej ludności po czym chciała wymóc na innych państwach przymusową relokację tychże nielegalnych imigrantów. Kolejny problem: jako podmiot niesfederalizowany i niejednolity, nie jest ona w stanie podejmować istotnych decyzji politycznych, które byłyby wiążące dla wszystkich państw członkowskich. We wspólnocie są też państwa prorosyjskie i nie jest rzeczą oczywistą w jaki sposób zareagowałyby na agresję Moskwy na, dajmy na to, któryś krajów bałtyckich, a kluczowe decyzje jako takie podejmuje się w UE jednomyślnie.
Innym argumentem przemawiającym za tym, że Rosja nie może dokonać agresji na któryś z krajów znajdujących się w strefie euro, miał być fakt że zostanie ona pozbawiona wpływów kapitałowych z tychże krajów i obłożona dotkliwymi sankcjami. Ani sankcje UE, ani ucieczka europejskiego biznesu nie sparaliżowały rosyjskiej gospodarki, trudno więc zakładać, że w przyszłości mógłby to być argument powstrzymujący Moskwę przed uderzeniem na kraje wspólnotowe.

3. „NATO nas obroni, 5-ty punkt działa

Trudno nazwać pomoc NATO mitem, bo oczywiście w przypadku pełnoskalowej inwazji na któreś z państw należących do sojuszu pozostałe kraje członkowskie odpowiedzą, zgodnie z artykułem nr 5 traktatu:

(…)podejmując natychmiast indywidualnie i w porozumieniu z innymi Stronami taką akcję, jaką uzna za konieczną, nie wyłączając użycia siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego.(…)

Jak wynika z tego zapisu strony wykonają „taką akcję, jaką uzna za konieczną” i oczywiście w przypadku, gdy np. na Warszawę będą nacierały dywizje zmechanizowane Rosjan, to możemy się spodziewać zbrojnej interwencji sojuszników. Problemem może być jednak czas sformowania takiej grupy uderzeniowej, która mogłaby odbić ewentualnie utracony teren oraz czas konieczny na uzyskanie pełnej dominacji w powietrzu.
W przypadku NATO nie to jest największym problemem; jest nim sytuacja, w której będziemy mieli do czynienia z działaniami rosyjskimi poniżej progu wojny oraz z wojną hybrydową, w której nie będzie do końca oczywiste kto odpowiada za dany incydent.
Chodzi o np. taką operację jaką mogliśmy oglądać na Krymie w 2014 roku, kiedy to „zielone ludziki” dokonały przejęcia kontroli nad półwyspem. Bardziej jeszcze prawdopodobną sytuacją wydaje się być np. wywołanie zamieszek z udziałem Rosjan mieszkających na Łotwie i nowej Operacji Specjalnej w celu „ochrony ludności cywilnej”. Wielce prawdopodobne, że taką akcję poparłyby Chiny czy też kraje globalnego południa, a odpowiedź NATO powinna być symetryczna. Tylko co to oznacza? Zajęcie Kaliningradu przez siły interwencyjne krajów Paktu Północnoatlantyckiego? Czy może anihilację Rostowa nad Donem poprzez demonstracyjny atak rakietowy? Wydaje się to wątpliwe, a właśnie takie nieoczywiste działania Federacji Rosyjskiej, poniżej progu wojny, mogą być najtrudniejsze do interpretacji i powodować pewien rozdźwięk między sojusznikami NATO.

4. „Może Ukraińcy nie odbiją Krymu i Donbasu, ale wojnę już wygrali, nie ma co drążyć

Co oznacza zwycięstwo w wojnie? To kwestia mocno dyskusyjna. Dla jednych już obrona niepodległości jest wielkim zwycięstwem Ukraińców, dla innych nieodzyskanie większości terenów zagrabionych przez okupanta po 2014 roku będzie sromotną porażką. Nie wdając się w dywagacje na ten temat, na ten moment wiele wskazuje, że w najbliższych latach będziemy mieć do czynienia z zamrożonym konfliktem lub okrojonym państwem ukraińskim, gdyż na dzisiaj nie wydaje się być możliwe odbicie przez SZU większych połaci terenu, czy to na Zaporożu, czy w Donbasie. Taki stan rzeczy jest wyjątkowo problematyczny dla Kijowa, który z jednej strony będzie musiał odbudowywać kraj ze zgliszczy i pożogi jaką zapewniły mu próby wprowadzenia „ruskiego miru”, a z drugiej strony ciągle będzie zmuszony utrzymywać armię w stopniu gotowości bojowej, dobrze wyposażoną i ostrzelaną, z odpowiednimi rezerwami. Paradoksalnie Siły Zbrojne Ukrainy będą musiały być znacznie lepiej przygotowane niż to miało miejsce w lutym 2022 roku, ponieważ Rosjanie wiele nauczyli się prowadząc operacje na Ukrainie. Liczenie na łut szczęścia, że popełnią te same kompromitujące błędy co półtorej roku temu, może się okazać zgubne i doprowadzić do katastrofy Ukraińców.
Ta napięta sytuacja, jaka będzie się utrzymywać na Ukrainie może (choć nie musi) doprowadzić do „koreizacji” lub „afganizacji” kraju. W tym pierwszym przypadku, zbrojny pokój zagwarantuje bezpieczeństwo Ukraińcom, a pomoc zachodu będzie na tyle duża, że odstraszy Moskwę od planów nowej agresji. Problem w tym, że wcale tak być nie musi, a wręcz przeciwnie: wiszący nad Kijowem moskiewski bicz może działać odstraszająco na inwestorów zagranicznych co wydatnie utrudni odbudowę zniszczonego kraju, a co gorsza spowoduje, że uchodźcy wojenni już na Ukrainę nie wrócą. A wraz z rodzinami, które obecnie mieszkają w Polsce, Niemczech i innych krajach europejskich, wyjadą też byli frontowi żołnierze, co jeszcze spotęguje demograficzną katastrofę dla Ukrainy. To jednak nie koniec problemów naszego sąsiada.
Jeszcze na początku tego roku w polskich mediach mainstreamowych można było przeczytać peany na temat sprawności ukraińskiego państwa, na temat zaradności ludzi, niektórzy wręcz podawali Ukrainę jako przykład świetnie zarządzanego państwa. Niestety od tamtej pory upłynęło trochę wody w rzece, a na świat zaczęły wychodzić co raz to nowsze afery korupcyjne, jakich ofiarom pada zwłaszcza pomoc humanitarna przywożona z całego świata. Świetny pod tym kątem artykuł napisał dla portalu Onet.pl Piotr Kaszuwara, który sam będąc dziennikarzem i wolontariuszem doświadczył nieuczciwości i korupcji ze strony niektórych „zaradnych” Ukraińców:

O godz. 14 dostaję telefon, że w Dnipro czeka na mnie dwadzieścia ton jedzenia od jednej z międzynarodowych fundacji. Warunek jest taki, że mam je dostarczyć do cywili na froncie. (…)  Dzwonię więc do Witalija, znajomego wolontariusza z Dnipro. Kiedyś mu pomogłem, więc teraz ja liczę na przyjacielską dłoń. Wiem, że organizacja, dla jakiej pracuje, ma do dyspozycji biura, magazyny, wolontariuszy i samochody. – Jak nie zdążę dojechać, to jedzenie przepadnie – tłumaczę przez telefon poleconej przez Witalija kobiecie, jednej z szefowych tego centrum.
– Nie ma sprawy. Odbierzemy. Ale dziesięć ton zostaje dla nas – słyszę w odpowiedzi. Zatkało mnie. Zdziwiony tłumaczę, że jedzenie ma trafić na front, a nie zostać w Dnipro. Jest warte ponad milion hrywien. Nie mogę oddać tak po prostu pół miliona. – W takim razie nie możemy pomóc – słyszę w odpowiedzi.

Oczywiście ta „mała” korupcja to tylko wierzchołek góry lodowej, pod którym spoczywa cały potężny aparat skorumpowanych urzędników, jak tych którzy dorobili się na „lewych” zwolnieniach lekarskich ze służby, wydawanych poborowym. Piotr Kaszuwara tak opisywał proceder uprawiany na zachodzie Ukrainy:

Inny szef komendy uzupełnień w Odessie kupił z kolei dla swojej emerytowanej matki luksusową willę w hiszpańskiej Marbelii za około cztery mln euro. Dla żony sprowadził do Ukrainy jako pomoc humanitarną Mercedesa Benz G63 AMG z 2022 r., o wartości około 250 tys. euro. Pieniądze miały pochodzić z łapówek, jakie brał komendant za to, że nie wysłał kogoś na front. Podobna historia wydarzyła się w Umaniu. Tam szef tzw. wojenkomatu miał żądać od okolicznych rolników przepisania własności ziemi lub pieniędzy w zamian za zwolnienie od obowiązku służby wojskowej.

To tylko przykłady tego w jaki sposób funkcjonuje państwo ukraińskie – i to na niskich szczeblach, a mamy jeszcze do czynienia z korupcją już naprawdę potężnych rozmiarów wśród czołowych polityków, jak w przypadku ministra obrony Ukrainy Ołeksija Reznikowa, (choć nie udowodniono mu bezpośrednio czynu korupcyjnego) zamieszany w aferę dotyczącą zakupu umundurowania i jedzenia dla żołnierzy. Stwierdzone nieprawidłowości opiewają na bagatela 100 mln dolarów. Takie przykłady można by mnożyć.

To już minęło te czasy, ten luz

Być może meandry polskiego położenia geostrategicznego lepiej oddają słowa piosenki Ryśka Riedla, niż całostronicowe wypracowania, w których autorzy, wybitni analitycy, próbują przekonać czytelników, że sytuacja Polski jest, mówiąc delikatnie, nienajlepsza. Warto sobie uświadomić i raz na zawsze zapomnieć, że o latach błogiego, idyllicznego dryfowania politycznego możemy już zapomnieć. Potrzebujemy sprawnego państwa, mądrych decydentów oraz – co najważniejsze – szybkich działań, które pozwolą nam przygotować się na najgorsze. Tylko jeżeli jako społeczeństwo zmobilizujemy się i wywrzemy odpowiedni nacisk na klasę rządzącą mamy szanse obronić to co dla każdego z Nas najważniejsze, czyli naszą wolność i niepodległość.
Konflikt z Rosją, czyli największe współczesne zagrożenie Rzeczpospolitej, nie jest nieunikniony. To jasne. Jednak jeżeli będziemy się kierować ułudami, myśleniem życzeniowym, że nasi sojusznicy Nas obronią, a my możemy nadal skupiać się wewnętrznym konflikcie, to prawdopodobieństwo katastrofy wzrośnie lawinowo. Warto sobie przypomnieć wiekowe łacińskie przysłowie, które najlepiej oddaje postulowaną przeze mnie dla Polski myśl strategiczną:

Si vis pacem, para bellum – Jeśli chcesz pokoju, przygotuj się do wojny

Lista zmian jest długa, obejmuje takie aspekty jak usprawnienie funkcjonowania administracji publicznej, profesjonalizację pracy ministerstw rządowych (w tym zwłaszcza MSZ), które działa w sposób niewydolny i nie potrafi podejmować wyzwań dyplomatycznych na poziomie jakiego wymaga nowoczesne państwo XXI wieku. Co jednak kluczowe, konieczne są zmiany w kwestii obronności kraju. Udało Nam się podpisać kontrakty na niezbędne uzupełnienia naszych dywizji w sprzęt militarny, który musieliśmy albo oddać na Ukrainę, albo który okazał się zupełnie przestarzały. Jako przykład może posłużyć artyleria samobieżna, oddaliśmy większość naszych nowoczesnych AHS Krabów na Ukrainę, wysłużone 2S1 Goździk musimy szybko zastąpić nowymi pojazdami ponieważ ich amunicja (kaliber 122 mm) właściwie nie jest już produkowana w Europie. To jednak tylko kropla w morzu potrzeb.
Wojna na Ukrainie powinna Nam dać do myślenia zwłaszcza w kwestii rezerwistów. Sama budowa komponentu lądowego Sił Zbrojnych, na zakładanym poziomie wymaga od Nas zaangażowania blisko 300 tyś. żołnierzy zawodowych, a jesteśmy bardzo dalecy od zrealizowania tego celu. Niestety jednak w konflikcie kinetycznym armia kadrowa szybko ulega destrukcji i walki prowadzą w dalszej fazie głównie rezerwiści.

Tylko że w Polsce nie mamy żadnych rezerw.

Zasadnicza Służba Wojskowa została zlikwidowana wiele lat temu i jej przywrócenie wydaje się mało realne. Wszelkie formy dobrowolnej służby wojskowej czy aktywnej rezerwy tworzonej z ochotników, nie pozwolą na zbudowanie odpowiednie siły rezerwowej.
To tylko niektóre aspekty, które nowa władza powinna mieć na agendzie, a pytań jest więcej. Co z obroną cywilną i schronami przeciwlotniczymi? Co z planami operacyjnymi przygotowywanymi na każdą możliwą ewentualność konfliktu, w tym taką, że NATO opieszale będzie wchodzić do wojny? Czy jesteśmy w stanie zapewnić odpowiednie rezerwy amunicji na kilka tygodni osamotnionego konfliktu, zanim NATO będzie mogło przyjść nam z pomocą?

Musimy szybko zidentyfikować te problemy, które stoją przed naszym państwem, inaczej tak jak nasi przodkowie w 1939 roku możemy po prostu nie zdążyć z przygotowaniami, co przeciwnik bezlitośnie wykorzysta. Wytrwałość w dążeniu do celu jest ze wszech miar pożądana, o czym w listopadzie zeszłego roku przypomniał nam Papież Franciszek powołując się na świadectwo Jezusa Chrystusa:

Jeśli wytrwamy – przypomina nam Jezus – nie mamy się czego obawiać, nawet w smutnych i brzydkich wydarzeniach życia, nawet w złu, które widzimy wokół siebie, ponieważ pozostajemy zakorzenieni w dobru

Marcin Lupa
Marcin LupaAbsolwent Wydziału Prawa i Administracji UWr poświęcający swój czas wolny na rekonstrukcję historyczną przedwojennego Wojska Polskiego oraz studiowanie historii XX wieku. Z zamiłowania biegacz i miłośnik górskich wędrówek, interesujący się geopolityką, astronomią, muzyką, książkami (od biografistyki i literatury faktu po klasyki fantastyki) i filmami wojennymi.