Gdyby Erazm żył dzisiaj – rozliczenie Kościoła po soborze watykańskim II

Ostatnie miesiące w świecie chrześcijańskim upływają pod znakiem początku pontyfikatu papieża Leona XIV. Spekulacje na temat przyszłości Kościoła pod jego pasterską opieką skłaniają do refleksji nad poprzednimi pontyfikatami i do zagłębienia się w ich historię.

Swoje rozważania podejmę przez pryzmat jednego z największych renesansowych myślicieli chrześcijańskich – Erazma z Rotterdamu. Niderlandzki filozof, moralista i uczony żył w okresie wielkich napięć w Kościele. Krytycznie odnosił się do ówczesnego stanu kleru, ale w odróżnieniu od Lutra nigdy z Kościoła nie wystąpił. Jego liczne dzieła były świadectwem jego troski i chęci naprawy chrześcijaństwa, a także niepokoju o jego przyszłość.

Erazmiańskie ideały zrealizowane

Czy Erazm byłby zadowolony z sytuacji obecnego Kościoła? Uważam, że tak. Tylko w jakich aspektach? Mógłbym tutaj wystawić bezkrytyczną laurkę dla Kościoła, ale nie służyłoby to ani Kościołowi, ani Erazmowi. Zaprezentuję więc to, co Erazmowi (w moim mniemaniu) mogłoby się spodobać, jak i to, co ten wielki myśliciel renesansu by potępił.

Niezwykle ważne dla Erazma było, aby Kościół nie tylko mówił o skromności i innych cnotach, ale także realizował je w praktyce. Był on zagorzałym krytykiem papieża Juliusza II, który szczególnie dbał o doczesne „potrzeby” kurii rzymskiej. Erazm byłby zachwycony zmianami, które zaszły w Kościele w tym zakresie po soborze watykańskim II. Jego szczególnym uznaniem cieszyłaby się decyzja Pawła VI z 1964 roku o sprzedaniu tiary papieskiej – symbolu władzy, ale i doczesnego bogactwa oraz przepychu. Wiele innych zmian również by mu się podobało, zwłaszcza decyzje papieża Franciszka dotyczące sposobu życia i funkcjonowania ojca świętego na co dzień. Erazm oczekiwał od duchowieństwa takiego właśnie przykładu w życiu codziennym. Doceniłby choćby zmiany w bogactwie papieskich szat, ponieważ uważał ewangeliczne ubóstwo za niezwykle szlachetne. Choć był więc wielkim krytykiem przepychu Kościoła, zdecydowanie nie był minimalistą i nie zwalczał kościelnej sztuki. Pochwaliłby również decyzję papieża Franciszka o opuszczeniu apartamentów papieskich i zamieszkania w Domu św. Marty, widząc w tym zapewne dobry przykład skromności i zbliżenia do ludu.

Jednym z podstawowych haseł Erazma w jego działalności moralizatorskiej była łagodność. Nie należy jej mylić z pobłażliwością, którą myśliciel krytykował równie mocno jak nadmierną surowość. Przede wszystkim podziw Erazma wzbudziłaby postawa współczesnego Kościoła w stosunku do innych wyznań. Erazm pochwalał rezygnowanie z konfrontacyjnego tonu, otwartość na dialog i pojednanie – co silnie akcentował nie tylko Franciszek, ale także Jan Paweł II. Erazm niejednokrotnie potępiał ostre występowanie przeciwko muzułmanom z powodu ich wiary. Nie był też zwolennikiem fizycznego zwalczania reformacji. Trzeba jednak przyznać, że nie pochwaliłby również bezkrytycznego ekumenizmu. Entuzjazm związany z całkowitym zrównywaniem wszystkich wyznań i wierzeń był mu raczej obcy, mimo że sam starał się wobec nich okazywać szacunek.

Należy pamiętać, że Erazm nie był dogmatykiem. Nie oznacza to, że dążył do likwidacji dogmatów; podkreślał jedynie, że wiara chrześcijańska nie zaczyna się ani nie kończy na nich. Podobnie sceptycznie odnosił się do bezkrytycznego przywiązania do tradycji, za co często krytykowali go współcześni mu teolodzy. Z pewnością więc z zadowoleniem przyjąłby posoborowe dążenie Kościoła do łączenia uniwersalnych zasad wiary z indywidualnym rozeznaniem sytuacji wiernych. Właśnie taką elastyczność Erazm cenił, nawet jeśli naraziłaby go ona (podobnie jak dziś ze strony konserwatystów) na zarzuty o „rozmywanie doktryny”.

Zgodnie z duchem jego twórczości, zwłaszcza Metody teologicznej, uznałby łagodność za cnotę kardynalną, której jednak nie należy mylić z pobłażliwością. Zgodnie z jego filozofią, nie na każdego działa „twardy kij”; aby dotrzeć do człowieka, zwłaszcza prostego, nic nie jest skuteczniejsze niż łagodność i dobry przykład. Zapewne doceniłby w tym miejscu papieża Franciszka, który moim zdaniem najpełniej realizuje ideał duszpasterskiej łagodności spośród papieży drugiej połowy XX i XXI wieku.

Dla Erazma bardzo ważne było również to, by Ewangelia z łatwością trafiała „pod strzechy”. Był wielkim zwolennikiem czytania Biblii w językach narodowych. Pochwaliłby zatem fakt, że współcześnie Kościół zezwala i sam prowadzi działalność mającą na celu tłumaczenie Biblii na języki narodowe. Bardzo przychylnie odniósłby się zapewnię do działań, które poza samymi tłumaczeniami powstają również przekłady komentarzy i innych tekstów, które przybliżają wiernym niuanse interpretacji Biblii. Przede wszystkim jednak preferowałby używanie języka narodowego podczas nabożeństw, a zwłaszcza w trakcie mszy świętej. Zależało mu na tym, by prości ludzie rozumieli treść, dlatego z pewnością doceniłby to rozwiązanie, mimo potencjalnych wad. Jest to szczególnie istotne, bo łacina została już wyparta z powszechnego użytku, co stanowi większą zmianę niż w czasach Erazma.

Zaniedbania i powrót starych błędów

Oczywiście nie wszystko, co współcześnie dzieje się w Kościele, zasługiwałoby w oczach Erazma na pochwałę – na przykład problem z nauką języków klasycznych, których znajomość (i to nie tylko wśród kleru) zanika lub jest znacząco ograniczona. Niderlandczyk, jako humanista, wielokrotnie podkreślał, że znajomość języków jest dla ludzi Kościoła jest kluczowa. Wskazywał, że nie tylko łacina, ale na równi z nią także język grecki są bardzo ważne do opanowania przez teologów i księży. Ponadto wskazywał, że przydatna jest również znajomość innych języków Starego Testamentu.

Erazm argumentowałby, że wiele fundamentalnych dzieł powstało w tych językach, a nawet najlepsze tłumaczenie nigdy w pełni nie zastąpi oryginału. To samo dotyczy się również Ewangelii, które spisane były w języku greckim. Jako znawca języków, Erazm argumentowałby, że bez dostępu do oryginału duchowni tracą możliwość prowadzenia głębszej refleksji teologicznej. Nie oczekiwałby znajomości tych języków w sposób perfekcyjny (gdyż nie są one wykorzystywane w mowie codziennej), ale umożliwiający czytanie z pomocą słownika.

Dodatkowo Erazm zwróciłby uwagę, że w przypadku Kościoła w Polsce istnieje duży problem z rozliczeniem krzywd wyrządzonych przez ludzi Kościoła. Przede wszystkim dotyczy to kwestii wykorzystywania nieletnich. Erazm już w swoich czasach piętnował deprawację kleru, krytykując nie tylko rozwiązłość seksualną, ale także symonię, nepotyzm i zaniedbywanie obowiązków duszpasterskich. Krytycznie odnosił się do władz duchownych, które nie podejmowały prób skutecznych zmian. Toteż i w obecnej sytuacji byłby przeciwny postawie odwlekania w czasie spraw, które miałyby na celu raz a dobrze je rozwiązać. Jako zwolennik wysokich standardów moralnych, byłby zwolennikiem również stanowczych działań. Niestety polski Episkopat takiej stanowczości nie podziela. Choć zarzut wobec Kościoła w Polsce, że chce chronić oprawców jest często za daleko idący, to brak stanowczych działań w dość oczywisty sposób działa na szkodę ofiar.

Ponadto, Erazm z pewnością potępiłby zaangażowanie polityczne duchownych i wykorzystywanie ambony do agitacji partyjnej. Taka postawa, w jego ocenie, przysłaniałaby podstawową misję Kościoła – ewangelizację. Argumentowałby przy tym, że sam Chrystus odrzucał władzę ziemską i unikał angażowania się w spory polityczne, co stanowi wzór dla jego naśladowców. Zwróciłby też uwagę, że jeszcze bardziej niezdrowym jest to, iż pewne (co prawda niewielkie) grupy w Kościele oczekują, aby ich Kościół był Kościołem wojującym, niekoniecznie w sensie transcendentnym, a właśnie politycznym. Erazm jako miłośnik pokoju, zarówno tego zewnętrznego, jak i wewnętrznego, nawoływałby do spokoju i łagodności, a nie walki, lecz nawracania przez wzorową postawę i głoszenie Słowa.

Podsumowując, przemiany, które zaszły w Kościele po soborze watykańskim II, byłyby przyjazne duchowi erazmiańskiej filozofii, jednocześnie nie realizowały jej w pełni. Na pewno w kwestiach nauczania oraz liturgii Erazm cieszyłby się ze zmian, jakie w tym zakresie zaszły w Kościele. Jednocześnie krytykowałby zaniedbania w kształceniu nowych pokoleń duchownych. Podobnie jak za swoich czasów nie pochwaliłby nadmiernego skupiania się Kościoła na sprawach doczesnej polityki, a także braku rozliczania się z błędów. Żyjąc dziś, cieszyłby się, że to, o czym mówił, miało przełożenie na rzeczywistość, ale na pewno wskazałby wiele przestrzeni do poprawy. Mam głęboką nadzieję, że Erazm dostrzegłby w Kościele potencjał do dalszego rozwoju i – jak za swojego życia – zamiast popadać w defetyzm, mobilizowałby do nieustannej pracy nad jego odnową.

Rafał Kanas
Rafał KanasStudent historii na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Łódzkiego. Badawczo zajmuje się historią krucjat, a od niedawna dziejami królestwa Chorwacji w średniowieczu. Po godzinach również filozof – "amator". Jest wielkim miłośnikiem stoików, św. Tomasza, a przede wszystkim Erazma z Rotterdamu.